Kiedyś, ech, kiedyś to byli akwizytorzy! Już tylko z filmów Capry lub powieści Hrabala znamy tych psychologów w krawatach na gumce, którzy forsowali drzwi domków jednorodzinnych skutecznie oferując odkurzacze, krajalnice do wędlin, komplety encyklopedii i pianina. Dziś możemy liczyć najwyżej na telefon. W słuchawce – dyszkant, już z góry podszyty urazą (za chwilę kolejna, tysięczna dziś odmowa!) a zarazem lekko uniżony, co nadaje całości zielonkawy smak lukrecji, aż zęby bolą. Na jednym oddechu, bez przecinków: „Dzień dobry chciałam panu zaproponować kompleksową adresowaną do pana ofertę" i zaraz potem fraza długa jak nazwa walijskiej wioski z Księgi Rekordów Guinnesa: „pragnęuprzedzićżewtrosce ojakośćnaszychusługtarozmowajestmonitorowanaczywyrażapannatozgodę".
Ci najbardziej rezolutni już w tym momencie uwalniają się od natręta, mówiąc „nie" albo przerywając połączenie. Większość jednak, zniewolona kindersztubą, walczy dłużej: odpowiadając z naciskiem „nie, dziękuję", wisielczo dowcipkując, że skoro tonie w długach, po co kolejny kredyt, perswadując, że musi przeczytać ofertę, i nieodmiennie kończąc pokorną prośbą, by raz na zawsze zaznaczono w bazie danych przy ich nazwisku, że nie życzą sobie podobnych telefonów. Co z tego? Za kilka dni czeka ich kolejny.
Trudno to pojąć. Wydawałoby się, że instytucja, której zależy, byśmy mieli o niej dobre mniemanie i pozostali jej klientem, będzie nam wychodzić naprzeciw nie tylko oferując miniaturowe landrynki w miseczce na ladzie, ale przede wszystkim – starając się zrozumieć nasze potrzeby i nie prowadząc działań, wywołujących rosnącą irytację odbiorcy. Ale nie: zamęczą, a nie przestaną. Wierzą w grillowanie i młotkowanie, w to, że ktoś dla świętego spokoju przyjmie którąś z ofert, by mieć tydzień spokoju. Albo mają plan – milion telefonów z ofertą w miesiąc – i co ich to obchodzi, winny czy niewinny, to jest, chętny czy niechętny?
Co jednak zabawne, to że podobną praktykę stosują więksi i mniejsi artyści, animatorzy i „kuratorzy sztuki". Postanowiwszy, w kilka lat po Duchampowskiej rewolucji, ugniatać nie glinę czy wyobraźnię, lecz uczucia bliźnich, do dziś nie rezygnują. Co kilka dni kolejny folder, ulotka lub wypimpiszony artykuł informuje nas, że pan/i N. „stawia sobie za cel zadanie kilku ważnych pytań", „zamierza skłonić widzów do zastanowienia się nad" oraz „chce zmusić do zmierzenia się z tkwiącymi w nas stereotypami".
Mniejsza już z tym, że refleksja ta, podsuwana przez co bardziej niecierpliwych eksperymentatorów na ostrzu noża, prowadzić ma widzów w jedną stronę - do Nowego Wspaniałego Świata. Prawdziwie nużąca jest ta perswazyjność oferty. Kuratorzy i krytycy po tysiąckroć mieli okazję lamentować zarazem nad głębią uprzedzeń i płytkością refleksji ludu, chadzającego do teatrów i na wystawy – a mimo to, ilekroć pojawiają się widoki na kolejny wernisaż, sięgają pospiesznie po te same frazy: znów będą rewidować, dekonstruować, kwestionować i ujmować (w ironiczny cudzysłów, naturalnie). Alleluja i do tyłu.