„»Średniowiecze« jako epitet" – wdzięczny temat na rozprawkę z estetyki stosowanej. W ostatnich dniach, nie zatrudniając się zbytnio lekturą lekturą tytułów i portali nowej i starszawej lewicy, natknąłem się podobne użycie tego słowa trzykrotnie. Średniowieczem straszy członków Platformy Obywatelskiej lider głośnego do niedawna ruchu, o średniowieczu piszą felietoniści Krytyki Politycznej, do rangi „średniowiecznego i ksenofobicznego" podniesiony został atak prostego, bezprzymiotnikowego kretyna na prezentera telewizyjnego.
„Czarna legenda" średniowiecza ma oczywiście długi i zacny rodowód: „Historia universalis breviter ac perspicue exposita in antiquam et medi aevi" Christopha Kellera wydana wszak została w 1688 roku, kiedy humaniści sarkali na „medium aevum" już od blisko trzech wieków. Swoje dołożyli oświeceni, pozytywiści – nikt jednak nie natrząsał się nad czasami reakcji i feudalizmu z większym zapałem niż radzieccy marksiści, przedłużający nota bene tę epokę, mocno na siłę, lecz zgodnie z doktryną, aż po wiek siedemnasty.
Oczywiście, ten punkt widzenia zagościł – dodać trzeba, że na prawach gościa uzurpującego sobie miejsce w salonie – również w polskiej historiografii. Podręczników takich, jak zachowana na mojej półce z curiosami „Historia wieków średnich" (red. i przygot. do druku E.Kosminski i S.Skazkin, tłum. M. Birencwajg, Warszawa, „Książka i Wiedza", 1955) wydano nad Wisłą w powojennej dekadzie dziesiątki, jeśli nie setki. Większość jednak szczęśliwie posłużyła od tego czasu za pokarm – myszom, za pulpę – papierniom i do innych zbożnych celów. Po roku 1956 polska historiografia, zafascynowana dokonaniami szkoły „Annales", otwarła się na nowe, odkrywcze interpretacje tysiącletniej blisko epoki. Profesor Jacques Le Goff zasłużenie cieszył się na Uniwersytecie Warszawskim statusem półboga, polska mediewistyka wsławiła się nazwiskami Bronisława Geremka, Henryka Samsonowicza, Benedykta Ziętary, Karola Modzelewskiego – by wspomnieć tylko największych.
„Średniowiecze szuka drogi w świat" i „Czasy katedr" sprzedawano spod lady w ciemnych latach stanu wojennego – i miło było, wychodząc z nimi w chlebaku, zerknąć na wiszący przed księgarnią plakat „Z mroków średniowiecza", przedstawiający Krzyżaka na koniu, kanclerza Adenauera w krzyżackim płaszczu oraz Ronalda Reagana w kowbojskiej krasie. Wszystko było jasne: albo internowany Modzelewski, albo Urban – tertium non datur. Wiedza zaś o średniowieczu – epoce niedościgłego po dziś dzień uniwersalizmu, łaciny jako lingua franca, braku „narodów" we współczesnym rozumieniu tego słowa, niespotykanym (i na dłuższą metę niebezpiecznym) rozdrobnieniu i rozproszeniu lojalności lennych, które każą wręcz mówić o zaniku państwa, przekazywana przez dobrych nauczycieli i większość podręczników, była, jak się wydaje, niezbędna do zdania matury.
Kiedy czytam dziś, jak p. Walter Chełstowski unosi się na portalu Gazeta.pl nad „ludźmi, którzy mają średniowieczne, ksenofobiczne poglądy, chcą silnego państwa i trzymania za mordę" (są to, jak dowiadujemy się z dalszej części wywodu, „demiurgowie IV RP") - zastanawiam się, w ilu domach „„Historia wieków średnich" wydana w roku 1955 przez „Książkę i Wiedzę" nadal pozostaje ostatnim nabytkiem z dziedziny historiografii.