Bardziej rozpoznawalny był jego brat Robert. Reżyser filmowy, autor takich filmów jak „Cześć, Tereska" czy ostatnio „Kamienie na szaniec".
Piotr Gliński – bo o nim tu mowa – pojawił się nagle i niespodziewanie jak królik wyciągnięty z kapelusza. Iluzjonistą, który go wyczarował i w październiku 2012 r. wprowadził do polityki, jest Jarosław Kaczyński, szef PiS.
Od tamtego czasu nazwisko Glińskiego w partii tej powtarza się jak mantrę. Gliński krążył wszędzie. Na przełomie lat 2012 i 2013 przez kilka miesięcy był kandydatem PiS na technicznego premiera, a cała Polska mogła go poznać, gdy z tabletu Jarosława Kaczyńskiego wygłaszał w Sejmie swoje exposé. Potem znów wrócił do kapelusza. Lider PiS sięgnął po niego ponownie jesienią 2013 r., kiedy w stolicy odbywało się referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Gdyby się powiodło, Gliński miałby zostać kandydatem PiS na prezydenta Warszawy. Niestety, szanowany profesor ponownie wrócił do kapelusza.
Nie na długo. Bo ręce iluzjonisty Jarosława Kaczyńskiego wyciągają go znów. Kolejny raz staje się kandydatem na premiera technicznego. Jak to się skończy? Patrząc na sejmową arytmetykę, zapewne kolejnym powrotem do kapelusza. Ale ile jeszcze razy z niego wyskoczy? Może co najmniej kilka. Wszak jesienią wybory samorządowe, a za rok parlamentarne i prezydenckie. Gliński znów może być kandydatem na, na, na...
Niektórzy w tych słowach mogą wyczuć sarkazm i ironię. W istocie tak jest. Bo nietrudno przecież zauważyć, że Piotr Gliński naraża się na śmieszność i w konsekwencji utratę zaufania. Na politycznej szali położył cały swój autorytet i chyba nie za bardzo wie, jak się z tego wycofać. Jego „królicze" uszy tkwią wciąż w ręku iluzjonisty, który w razie potrzeby wyciąga go z kapelusza ku uciesze gawiedzi.