Powinniśmy pomyśleć o tym, gdy teraz to my staliśmy się dla naszych wschodnich sąsiadów wyśnionym Zachodem.
Tym bardziej że są oni w trudniejszej sytuacji, niż my byliśmy, zanim staliśmy się częścią UE. Ukraińcy muszą stawić czoło agresji Władimira Putina, dramatycznemu załamaniu tamtejszej gospodarki i waluty, brakowi poczucia bezpieczeństwa o los swój i rodziny. To wszystko z dnia na dzień stało się ich udziałem. Nic zatem dziwnego, że rośnie wśród nich popularność Polski jako kraju zamieszkania. Rośnie tak bardzo, że – jak piszemy dzisiaj w „Rzeczpospolitej" – możemy się stać państwem, do którego więcej osób będzie przyjeżdżać, niż z niego emigrować. Dzięki Ukraińcom właśnie.
Powinniśmy mądrze zagospodarować ten potencjał. Nie tylko ze względu na pamięć, że sami do niedawna – nie bez upokorzeń – pukaliśmy do lepszego, bardziej kolorowego świata. Także dlatego, że ogromnie potrzebujemy życiodajnego zastrzyku z ludzi. W ostatnich latach na niespotykaną dotąd skalę zaczęliśmy dostarczać imigrantów do innych krajów, a w Polsce dzieci rodzi się jak na lekarstwo.
Pozwólmy osiedlić się w naszym kraju rzeszom Ukraińców. Od razu, bez dzielenia włosa na czworo, zmieniając przepisy, które to blokują. Mądre kraje prowadzą aktywną i przemyślaną politykę imigracyjną, ściągając do siebie ludzi. My na razie takiej polityki nie mamy. Dość powiedzieć, że rocznie przyznajemy 3–4 tys. obywatelstw i jesteśmy na samym końcu UE, jeśli chodzi o asymilację cudzoziemców.