Doktor Marek Twardowski to jeden z liderów Porozumienia Zielonogórskiego, które domaga się od rządu większych pieniędzy za leczenie i zapowiada, że po Nowym Roku pacjenci zastaną pozamykane gabinety lekarzy rodzinnych. Twardowski do grudnia 2010 r. był wiceministrem zdrowia, czyli zastępcą Ewy Kopacz. Teraz, jako przedstawiciel lekarzy rodzinnych, mówi, że minister zdrowia nie jest dla niego odpowiednim partnerem do rozmów.

Arłukowicz od wielu miesięcy siedzi na gorącym fotelu, a dymisją za nieróbstwo i wydłużające się kolejki do specjalistów groził mu jeszcze Donald Tusk. W odpowiedzi minister przygotował pakiet zmian, które wchodzą od 1 stycznia. Ponieważ lekarze rodzinni dostaną więcej zadań, mają zagwarantowane dodatkowe pieniądze. Finansowanie całej podstawowej opieki zdrowotnej wzrośnie o prawie 1,2 mld zł – do 6,2 mld zł.

Tyle że lekarze z PZ walczą o utrzymanie status quo, w którym akurat lekarzom rodzinnym jest całkiem wygodnie. Mają gwarantowane stawki za pacjentów, z których części nie widzą przez cały rok. Jednocześnie niektórzy z nich unikają zlecania badań, bo to uszczupliłoby ich budżet. I wysyłają pacjentów prosto do specjalistów, monstrualnie wydłużając czas oczekiwania na wizytę. Nie przypadkiem kolejki w Polsce ustawiają się do specjalistów, a nie do lekarzy rodzinnych.

Formalnie pretekstem do zerwania rozmów jest pakiet onkologiczny stanowiący element reformy Arłukowicza. Tyle że tak naprawdę chodzi o co innego – Arłukowicz chce lekarzom rodzinnym dołożyć pracy i wymusić na nich robienie badań.

Być może przygotowany pakiet zmian nie jest doskonały. Tyle że każdy minister powołany jest po to, aby poprawiać sytuację w dziedzinie, za którą odpowiada. A bez próby naprawy służby zdrowia kolejki wciąż  będą się wydłużać. Rozliczmy więc Arłukowicza za skutki zmian, a nie krytykujmy za to, że lekarze próbują zablokować reformę, zamykając gabinety.