Formalnie Schulz odchodzi w połowie kadencji, bo w 2014 r. taka była umowa między europejskimi socjalistami a chadekami – przedstawiciel prawicy ma przejąć szefostwo PE do 2019 r. Jednak nie jest tajemnicą, że Schulz starał się o przedłużenie swej misji i miał wsparcie szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera. Skoro chadecy – najsilniejsza grupa polityczna w UE, w skład której wchodzi m.in. CDU Angeli Merkel – postanowili przypomnieć Schulzowi o dawnej umowie, znak to niechybny, że jego dni są policzone.

Przez ostatnie lata to Juncker i Schulz rozdawali w Brukseli karty. Zasłynęli ostrą krytyką Wielkiej Brytanii po referendum, w którym Wyspiarze zagłosowali za rozwodem z UE. Wcześniej toczyli wojnę z premierem Węgier Viktorem Orbánem, którego uważali za dyktatora. Zgodnie darli też koty z rządem PiS, czego efektem była debata w PE (jesienią będzie następna), a także postępowanie kontrolne Komisji Europejskiej (które wciąż trwa). Wraz z odejściem Schulza na początku 2017 r. skończy się więc brukselski tandem prący do szybkiego zacieśnienia integracji ze wzmocnieniem pozycji Brukseli, kosztem rządów krajów członkowskich. Taki model integracji coraz mniej podoba się dziś społeczeństwom państw członkowskich, a w efekcie także ich władzom. Nie przypadkiem bez echa pozostał projekt zacieśnienia integracji ogłoszony po Brexicie przez partyjnego kolegę Schulza szefa MSZ Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera oraz jego francuskiego kolegę Jeana-Marca Ayraulta, także socjalistę.

Jeszcze niedawno, kilka tygodni przed brytyjskim referendum, Schulz był pewny siebie. Jak twierdzą politycy PiS, zgłosił się do polskich władz z ofertą wysadzenia z fotela Donalda Tuska, na czym sam miał skorzystać w ramach unijnych roszad. Zawsze marzył o stanowisku szefa Komisji Europejskiej i liczył, że wreszcie się doczeka. Szefem Komisji nie zostanie na pewno, a wiele wskazuje na to, że wraz z nim odejdzie wizja wiecznego zacieśniania integracji.