To podobieństwo, prawdziwe czy nie, postkomuniści zwykli czynić głównym argumentem w ataku na Kościół, w sposób zdradzający, iż najbardziej ich irytuje, że biskupom udało się to, co im, sekretarzom, nie wyszło.

Ale przed laty w najbardziej nawet wściekłych atakach nie pozwalali sobie postkomuniści na taki język jak dziś. Ważne pytanie – dlaczego? Czy kiedyś byli lepiej wychowani, czy kiedyś mieli jakąś kindersztubę, którą obecnie zatracili? Oczywiście nie. Po prostu kiedyś postpezetpeerowska lewica walczyła o zwycięstwo, o którym nie sposób marzyć bez pozyskania wyborców centrowych, umiarkowanych, którzy nie lubią sypania inwektywami.

Dziś walczy o przetrwanie – o to, by owe marne 10 procent, na które jeszcze może liczyć, nie przeszło do obozu Donalda Tuska, co w atmosferze "wszystko lepsze od Kaczorów" stało się całkiem prawdopodobne. Ubliżanie biskupowi przy jednoczesnym oskarżaniu Tuska o uległość wobec "czarnych" jest ostatnim sposobem, jakim może Olejniczak temu przeciwdziałać.

Szczęśliwie dziś przeciwko antyklerykałom działa ta sama potężna siła, która kilkanaście lat temu dawała im rozpęd – siła przyzwyczajenia. Niegdyś to Kościół, wracający z banicji Peerelu, postrzegany był jako naruszający status quo; dziś odwrotnie, argument: "tyle ważnych spraw, a ci znowu o aborcji", działa przeciwko tym, którzy niegdyś nim szermowali. Tą kartą postkomuniści wiele już nie ugrają – po raz kolejny potwierdza się, że krzyk i obelgi są oznaką słabości, a nie siły.