Tytułem przykładu: CBA przedstawiło ostatnio dowody, że w okresie, w którym miała miejsce ta afera, Janusz Kaczmarek i Ryszard Krauze intensywnie się ze sobą kontaktowali. Nie wiadomo, czy prokuratorzy zrobili cokolwiek, by wyświetlić, co było treścią tych kontaktów. A podejrzliwość w tej kwestii wydaje się zasadna, bo prokuratura od dłuższego czasu była wyraźnie nastawiona na umorzenie sprawy.
Być może naprawdę nie można było udowodnić – w sensie sądowym – kto był autorem przecieku w aferze gruntowej. Sąd bowiem wymaga żelaznych dowodów, a tych brakowało. Czy jednak musiało to koniecznie oznaczać umorzenie? Śledztwo trwało wprawdzie długo, ale annały wymiaru sprawiedliwości notują wiele trwających znacznie dłużej. A mamy przecież do czynienia ze sprawą nietuzinkową, bardzo istotną politycznie.
I pewnie właśnie dlatego została umorzona. Bo sprawa przecieku, do którego miało dojść na 40. piętrze hotelu Marriott, jest jak dotąd najbardziej przekonującym dla opinii publicznej uzasadnieniem tezy o istnieniu sieci niejawnych i nieuczciwych związków i zależności pomiędzy członkami polskich elit. Czyli o istnieniu tego, co obrazowo nazwano układem.
Dlatego śledztwu trzeba było ukręcić łeb.
W tej sytuacji decyzję prokuratury, która umarzając, powołała się na paragraf mówiący o "braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia czynu", można interpretować wręcz jako manifest nonkonformizmu. Bo – tłumacząc zapis kodeksu na język potoczny – mówi on o sytuacji, w której nie wiadomo, czy doszło do przestępstwa. Innymi słowy, prokuratura stwierdziła, że nie wiadomo, czy był przeciek.