Wydawałoby się, że to idealny moment na nowy początek. Na zarysowanie jakiejś oryginalnej wizji dla Polski na najbliższe parę lat.
Zamiast tego z ust Tuska usłyszeliśmy tradycyjną już umoralniającą mowę, przestrzegającą platformersów przed cwaniactwem, zajmowaniem się samym sobą i wzywającą do ciężkiej pracy. Skąd my to znamy? Czy nie podobnie brzmiały słowa premiera na konwencji tuż po wybuchu afery hazardowej, gdy ogłosił wojnę z PiS i wezwał tych, którzy nie chcą się dostosować do wysokich standardów jego partii, aby wyszli z sali? Są i inne podobieństwa: w sobotę Jarosław Kaczyński znów odegrał rolę dyżurnego straszydła, które utrzymywane jest z dala od władzy tylko dzięki heroicznej walce platformersów.
Czy tak wyglądają dziś największe problemy rządzącej partii? A co z długiem publicznym? Co z głosami zaniepokojonych ekspertów krytykujących teorię dobrobytu "tu i teraz"? Co z polityką zagraniczną, ze sporem z Niemcami o świnoujski gazoport? Co z umową gazową z Rosją i śledztwem smoleńskim?
Czy Donald Tusk sądzi, że jeśli o tych sprawach nie powie, to kłopoty przestaną istnieć? Polacy niestety nie dowiedzieli się od premiera, co w ich życiu zmienią ustawy z tak reklamowanej jesiennej ofensywy legislacyjnej. Tusk nie zechciał też wyjaśnić, dlaczego zamierza przenieść się ze swojej kancelarii do sejmowego gabinetu. Czyżby musiał osobiście pilnować przegłosowania przez koalicję paru ustaw? A może marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna jest na tyle nieprzewidywalny, że premier musi patrzeć mu non stop na ręce? Politycy PO oburzają się, gdy padają zarzuty, że zdobyli władzę dla samej władzy. Ale gdy czasem pojawia się okazja do publicznej prezentacji wizji rządów, kończy się na nadętej akademii z wystąpieniami ministrów przypominającymi piarowskie prezentacje i setkami delegatów w roli statystów.
Konwencja najsilniejszej polskiej partii to show jednego aktora. Niestety, zmęczonego i pozbawionego nowych pomysłów.