Polsce leczenie w szpitalach pochłania 50 proc. pieniędzy przeznaczonych na służbę zdrowia, na świecie – tylko 30 proc. Ministerstwo Zdrowia ma więc powód do zmartwień – zbyt mało zostaje na kurowanie większości Polaków, tych, którzy do sal szpitalnych nie zaglądają, chcieliby za to łatwiej dostać się do specjalisty lub po prostu do lekarza pierwszego kontaktu.
Pomysł resortu, by odciążyć szpitale, a dać więcej roboty przychodniom specjalistycznym, wydaje się rozsądny. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Wszystko w porządku, jeśli przychodnie specjalistyczne dostaną na działalność odpowiednio więcej pieniędzy. Wtedy i wilk będzie syty, i owca cała: szpitale przestaną zajmować się drobiazgami, a przychodniom będzie się opłacało przyjmować więcej pacjentów. Tylko czy obiecane przez ministerstwo 200 milionów złotych na pewno na to wystarczy? Dyrektorzy placówek specjalistycznych mają wątpliwości, wytykając, że kwota, która brzmi poważnie w skali kraju, po podziale na wszystkich chętnych, robi się nad wyraz skromna.
I wątpliwość druga – czy na pewno przerzucenie części pacjentów ze szpitali do przychodni przyczyni się do zmniejszenia kolejek (to, przypomnijmy, jeden z deklarowanych celów resortu)? Przecież w przychodniach sytuacja także nie jest różowa i już teraz na wiele badań czeka się miesiącami. Symboliczne zwiększenie nakładów na przychodnie przy realnym zwiększeniu ich obowiązków może więc zakończyć się zawałem.
Polski system opieki zdrowotnej jest niesprawny i każda rozsądna próba jego naprawy powinna być mile widziana. Ale nawet najlepsze plany reformy i najmądrzejsze rozporządzenia nie przesłonią faktu, że jego głównym problemem jest zbyt mało pieniędzy. Co gorsza, system jest w stanie wchłonąć dowolną kwotę – bez gwarancji poprawy. Kibicujmy więc wszelkim zabiegom reanimującym tego pacjenta, lecz pamiętajmy, że aby nie umarł, potrzebna jest prawdziwa operacja połączona z terapią szokową. Ciekawe tylko, który rząd się na nią odważy.