Dlatego Donald Tusk, który publicznie obiecał, że Polska nie będzie wetować wieloletniego budżetu UE, popełnił błąd. Jeśli robi to po to, żeby sprzeciwić się opozycji – tym gorzej. Oznaczałoby to, że strategiczne interesy kraju czyni zakładnikiem krajowych rozgrywek.

Czemu służy weto? Grożeniu, a niekoniecznie jego zastosowaniu. Premier nie musi, a nawet nie powinien mówić dziś, że weto zastosuje. Ale nie może też powiedzieć, że z niego rezygnuje. Zresztą jego unijny Szerpa, czyli Piotr Serafin, w ubiegłym tygodniu w Brukseli powiedział, że Polska projektu budżetu nie akceptuje. I choć nie grozi teraz wetem, bo szuka porozumienia, to przypomina, że każdy kraj ma prawo weta. Ale dla naszych zagranicznych partnerów kluczowe jest to, co mówi premier, i jego determinacja.

W UE o wecie mówi się czasem, że to broń atomowa. To złe porównanie, bo użycie bomby jądrowej powoduje zagładę, a weto zmusza tylko do zmiany proponowanych rozwiązań. Faktycznie jednak jego siła rażenia jest duża i powinno być stosowane z umiarem. Jego częste używanie naraża duży kraj jak Wielka Brytania na izolację, a mały kraj na śmieszność. Nie oznacza to, że groźby weta się nie stosuje. W obecnej debacie budżetowej tylko Angela Merkel wprost powiedziała, że wetem nie grozi. Nie musi, bo i tak wiadomo, że to w głównej mierze Niemcy zadecydują o wydatkach Unii.

Groźba weta ma uzasadnienie, gdy debatuje się o sprawach zasadniczych dla danego kraju. A dla Polski budżet UE jest kluczowy. To najważniejsza dla nas decyzja unijna na przestrzeni najbliższych lat. Żaden z partnerów nie uznałby naszej groźby weta za niezrozumiałą. To dobrze, że premier buduje blok przyjaciół polityki spójności, spotyka się z szefami unijnych instytucji i przekonuje do polskich racji przywódców Niemiec i Francji. Wszystko to nie musi być jednak alternatywą wobec możliwości zastosowania weta, gdy inne narzędzia zawiodą.