Premier nie skorzystał ze swoich kompetencji i nie wszczął procedury odwołania prokuratora generalnego. Być może Donald Tusk obawiał się, iż pojawią się zarzuty, że wtrąca się w sprawy instytucji, którą przecież jego koalicja przed dwoma laty uniezależniła od rządu. Przynajmniej teoretycznie – bo premier w rzeczywistości może wywierać nacisk na prokuratora generalnego, strasząc go dymisją. I wiele wskazuje na to, że Tusk, odwlekając przez osiem miesięcy decyzję w sprawie losów Seremeta, z tej możliwości korzystał.
Niestety dwa lata funkcjonowania prokuratury poza strukturami rządowymi pokazały, że ta samodzielność nie musi być atutem. Najwyraźniej bowiem Andrzej Seremet ciężaru niezależności nie udźwignął.
Być może jest człowiekiem o kryształowej uczciwości i wybitnym prawnikiem. Ale osoba pełniąca tak wysokie stanowisko – jedno z najwyższych w Polsce – powinna umieć zadbać o autorytet urzędu, który sprawuje, i instytucji, na czele której stoi.
Tymczasem ostatnie dwa lata były dla prokuratury wyjątkowo nieszczęśliwe. Zaczęło się od licznych zaniedbań w sprawie śledztwa smoleńskiego, które powinno być oczkiem w głowie prokuratora generalnego. Oprócz tego były takie wpadki jak ujawnianie reżimowi Łukaszenki kont białoruskich opozycjonistów, publiczny spór z prokuraturą wojskową (z tragikomicznym samopostrzeleniem się płk. Mikołaja Przybyła w obecności kamer), aż po skandaliczne zaniechania w sprawie Amber Gold.
Seremet nie tylko nie potrafił zapobiec tym problemom, nie umiał ugasić pożarów w zarodku, ale bywał współsprawcą zamieszania. A w dodatku można było odnieść wrażenie, że czasem zajmuje się realizacją oczekiwań partii rządzącej – jak wtedy, gdy wraz z ministrem Krzysztofem Kwiatkowskim na wspólnej konferencji prasowej promował zmianę przepisów dotyczących chuliganów stadionowych.