Krzysztof Bondaryk był w kręgu Donalda Tuska osobą szczególnie zaufaną. Na stanowisko szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przyszedł z zewnątrz, z biznesu, po kilkuletniej absencji w służbach. Nie imały się go publiczne awantury wywołane przez ataki prasowe. Premier jego służbę oceniał i wciąż ocenia wzorcowo.

A jednak Bondaryk odchodzi. Dlaczego? Czyżby rzeczywiście chodziło o rozbieżność zdań w sprawie reformy ABW? Niewątpliwie koncepcja zmian jest daleka od wizji Bondaryka. Pozbawienie uprawnień  śledczych i podporządkowanie szefa Agencji ministrowi spraw wewnętrznych to degradacja służby i skazanie jej przełożonego na wyczekiwanie w ministerialnych poczekalniach, podczas gdy dziś ma bezpośredni dostęp do szefa rządu. To jednak mało. Gdyby chodziło tylko o to, człowiekowi tak zaufanemu jak Bondaryk znaleziono by inne miejsce. A zatem musi chodzić o coś innego.

Czyżby konflikt z Jackiem Cichockim? To chyba też mało. A może osobista animozja pomiędzy premierem i szefem ABW? Krzysztof Bondaryk nie jest z pewnością łatwym partnerem w dyskusji. Mówi się, że to człowiek wyjątkowo uparty. Swoją nieustępliwością mógł zwyczajnie poirytować premiera. A gdy do tego dodać osobistą pretensję szefa rządu o niedostateczną aktywność ABW w trójkącie Amber Gold – OLT – Michał Tusk i podejrzenie, że Agencja rozegrała za jego plecami osobistą partię szachów przy okazji krakowskiej sprawy Brunona K. – czara goryczy mogła się przepełnić.

Oficjalnie Krzysztof Bondaryk to wciąż wzór szefa służb i urzędnika. Faktycznie człowiek odchodzący w dziwny sposób i w nieodpowiednim czasie. Szczególnie ciekawe będą jego dalsze losy. Wtedy się okaże, czy jak inni dawni przyjaciele i faworyci po prostu premierowi się nie znudził.