Potwierdziły to informacje, które dziś przeciekły do mediów: Tusk planuje jednak złamać złożoną wcześniej obietnicę, czyli zapowiedź tego, że nie wystartuje na kolejnym zjeździe Platformy na przewodniczącego partii. By owo nie dotrzymanie słowa wypadło mniej kompromitująco postanowił zmienić sposób wyłaniania lidera ugrupowania. W prawyborach prezydenckich kandydata PO wyłaniali wszyscy członkowie partii – tak ma być i w tym wypadku. W efekcie opinia publiczna będzie żyła wyborami w Platformie, a sam Tusk z mandatem nie od delegatów, lecz pochodzącym z wyboru kilkudziesięciu tysięcy członków partii, wystąpi jako wielki lider, który będzie miał niemal historyczny obowiązek, by po raz trzeci poprowadzić PO w kolejnych wyborach parlamentarnych.
Mimo wszystko jednak szarża Tuska jest dowodem nie tylko jego politycznej zręczności, ale też i jego słabości. Bo lider, który na spotkaniu z posłami grozi dużej grupie konserwatystów wyrzuceniem z partii, pokazuje, że realnie przestraszył się utraty przywództwa w partii. Konieczność udowodnienia posłom, że jego przywództwo jest niekwestionowane, to dowód na to, iż Tusk zorientował się, że można je zakwestionować.
Decyzja w sprawie związków partnerskich nie oznacza jednak, że teraz Donald Tusk będzie konsekwentnie szedł na lewo. Bo dzień po tym, gdy premier przymuszał konserwatywnych posłów do zmiany decyzji, jego rząd ustąpił episkopatowi w sprawie Funduszu Kościelnego. Wygląda na to, że premier z jednej strony chce się przypodobać lewicowym elitom w sprawie związków partnerskich, ale z drugiej – nie może pozwolić sobie na otwarty konflikt z biskupami. Czyli: niby przyspiesza, ale w rzeczywistości lawiruje. Jak zwykle.