Po pierwsze, symbolicznej. Bez żadnych znaczących ustępstw rosyjski prezydent skłonił Angelę Merkel do przyjazdu do Moskwy, czego kanclerz od roku odmawiała, aby nie stać się narzędziem w propagandzie Kremla. W środę, wraz z Hollande'em, pojedzie do Mińska, legitymizując inny dyktatorski reżim: Aleksandra Łukaszenki.

Po drugie, strategicznej. Kremlowi udało się w spektakularny sposób podzielić Zachód. Z rokowań została już wykluczona nie tylko Polska, ale także Wielka Brytania, a przede wszystkim Stany Zjednoczone, czyli kraje, które rozważają dostarczenie broni do Kijowa. John McCain porównuje to do strategii ustępstw wobec Hitlera w latach 30. ubiegłego wieku. Podział dotyczy też NATO: głównodowodzący siłami sojuszu w Europie amerykański generał Philip Breedlove ostrzega, że bez wsparcia ukraińskiej armii presja na Putina nie będzie skuteczna.

Po trzecie, gospodarczej. Podział w Europie bardzo źle wróży lipcowej decyzji Rady UE o przedłużeniu sankcji wobec Rosji. Warunkiem ich utrzymania jest jednomyślne poparcie wszystkich krajów Unii. Dziś wydaje się to mało realne.

Po czwarte, taktycznej. Dzięki francusko-niemieckiej inicjatywie Putin zyskuje na czasie. Sytuacja gospodarcza Ukrainy jest coraz bardziej dramatyczna, co prędzej czy później doprowadzi do wewnętrznego buntu przeciw władzom w Kijowie. Na to czeka Kreml.

Ale być może najbardziej znaczące jest zwycięstwo Putina na poziomie moralnym. Rok po Majdanie Hollande i Merkel jasno mówią, że nie ma miejsca dla Ukrainy w NATO, a Nicolas Sarkozy dodaje, że także w Unii Europejskiej. W dodatku Kijów ma stracić przynajmniej częściową kontrolę nad kolejnym fragmentem terytorium, 50–70-kilometrowym pasem neutralnym.

Z tego wszystkiego Moskwa może wyciągnąć tylko jeden wniosek: wobec tak słabych europejskich przywódców żądania trzeba eskalować dalej.