Z jednej strony propozycja jest dobra, bo żyjemy w mniej niż dotychczas bezpiecznych czasach. Europa musi być gotowa do obronienia się. Nie możemy w tej sprawie zależeć wyłącznie od innych (czytaj: od USA). Wojskowi nazywają to „podnoszeniem ceny" – nawet jeśli nasz potencjalny przeciwnik ma silniejszą armię od naszej, to musimy mu dać jasno do zrozumienia, że inwazja – choćby i zwycięska – może nieść dla niego koszty zbyt wysokie do zapłacenia.
Europejskie rządy często podkreślają, iż nie mogą zwiększyć wydatków na wojsko, bo Komisja Europejska stoi im za plecami i krzyczy na nich, że przekraczają próg 3 proc. deficytu. Jeśli polska propozycja przejdzie, jeden z poważniejszych argumentów do niewydawania pieniędzy na armię (argument niezwiązany z realną sytuacją zewnętrzną Europy) ostatecznie upadnie.
Nie dziwię się, że polski rząd zgłasza tę propozycję teraz – w końcówce prezydenckiej kampanii wyborczej, którą prezydent pochodzący z partii premier Ewy Kopacz oparł właśnie na bezpieczeństwie. Polska propozycja, bez względu na to, jak słuszna, idealnie się w program tej kampanii wpisuje.
Istnieje jednak już dziś dobra metoda na zwiększenie wydatków na wojsko. Nie grozi przekroczeniem progu 3 proc. deficytu, jest więc bezpieczna z punktu widzenia Brukseli. Polega na zwiększaniu wydatków na wojsko przy jednoczesnym zmniejszaniu innych wydatków budżetowych, np. na przywileje grupowe lub na wspomaganie nieefektywnych gałęzi gospodarki.
Taki pomysł źle się jednak wpisuje w rok wyborczy. Żaden rządzący polityk, z lewicy czy prawicy, nie zaryzykuje gniewu związków zawodowych czy grup pracowników. Teraz wybieramy prezydenta, na jesieni Sejm, każdy głos jest na wagę złota.