Najbogatszy kraj Europy powiedział „nie" igrzyskom, najpierw zimowym, potem letnim. Monachium i Hamburg, które religijnie i historycznie wiele różni, okazały się jednomyślne. O największej porażce może chyba mówić szef MKOl Thomas Bach, ponieważ jest Niemcem.
Odmowa Hamburga to kolejny dowód, że w czasach, gdy świat się chwieje, sport przeżywa kryzys nie tylko z powodu dopingu i korupcji. Bardzo trudno już ludziom wmówić, że igrzyska to wielki honor i same korzyści, bo kto chce wiedzieć, ten wie, jaka jest prawda: dwa tygodnie święta to też ogromne, zwykle o wiele wyższe, niż zakładano w budżecie, wydatki, a cywilizacyjny awans regionu może się dokonać bez igrzysk i bez pozostających po nich „białych słoni", jak po angielsku nazywa się nikomu po wyjeździe sportowców niepotrzebne obiekty kosztujące krocie.
Społeczeństwa prawdziwie obywatelskie nie akceptują już sytuacji, w której koszty wielkich imprez ponoszą kraje i miasta organizatorzy, a ogromna część zysków tuczy organizacje, takie jak MKOl, FIFA czy UEFA. Uwłaszczyły się one na sporcie i działają jak koncerny dbające głównie o zysk.
Niemieckie „nein" jest trochę bardziej zaskakujące niż wyrażony w referendach olimpijski chłód Sztokholmu czy Zakopanego, bo przecież piłkarski mundial okazał się wielkim sukcesem niedawno zjednoczonego państwa. Niemcy pokazali się jako kolorowy, gościnny kraj, zerwali z najgorszymi stereotypami, co dostrzegli nie tylko kibice. Pisano nawet o powtórzeniu „cudu w Bernie", gdy w roku 1954 Niemcy pierwszy raz po wojnie mogli być dumni, bo ich piłkarze zostali mistrzami świata.
Dziś pamięć o mundialu 2006 to jednak nie tylko wspomnienie pięknego lata, lecz także niedawna dymisja szefa niemieckiego futbolu i graniczące z pewnością korupcyjne podejrzenia wobec Franza Beckenbauera (jak się okazuje, kupił on Niemcom tę zabawkę na czarnym rynku).