Boom, hossa, rekord – to określenia, które regularnie pojawiają się w mediach. Jeżeli jednak dokładniej przyjrzymy się temu, czym za granicą handluje Polska, to okaże się, że znaczna część to wciąż surowce, półprodukty, a w najlepszym razie produkty marek własnych europejskich sieci handlowych.
Jednym z produktów markowych, które mogłyby z powodzeniem wypełnić tę lukę, są polskie wódki. Przekonani są o tym zresztą sami Polacy. Ponad 55 proc. z nas wymienia ten trunek na pierwszym miejscu wśród produktów, którymi podjęlibyśmy gości z zagranicy – wynika z badania przeprowadzonego przez instytut SW Research na zlecenie Stowarzyszenia Polska Wódka. Prawie 46 proc. badanych wymienia go jako znak rozpoznawczy Polski za granicą. Czystą wyprzedził tylko papież Jan Paweł II. A tuż za nią znalazła się muzyka Fryderyka Chopina.
Za dumą nie idą jednak rekordowe – czy choćby zadowalające – wyniki eksportowe. Roczna sprzedaż unijnych wódek poza Wspólnotę sięga w sumie 1 mld euro. Na nasz kraj – będący największym producentem wódki w UE – przypada z tego zaledwie ok. 160 mln euro.
Powodów, by narzekać, jest znacznie więcej. Branża stoczyła kilka lat temu ostrą batalię o uznanie przez Unię Europejską oznaczenia „polska wódka", a jej definicja weszła w życie niemal dokładnie trzy lata temu. Dziś rodzi się pytanie: właściwie po co? Stowarzyszenie Polska Wódka szacuje, że nie więcej niż 20 proc. wódek w naszym kraju spełnia definicję polskiej wódki.
W wąskim gronie producentów stosujących jej wytyczne nie ma wywodzącego się z Lublina Stock Polska, wicelidera krajowego rynku wódki. Producent marek Żołądkowej de Luxe czy 1906 chwali się wprawdzie, że jego trunki są „produced in Poland" czy też „born in Poland", za taką deklaracją nie musi iść jednak używanie polskich surowców (zgodnie z definicją polska wódka może być produkowana wyłącznie w Polsce z krajowych żyta, jęczmienia, owsa, pszenicy, pszenżyta lub ziemniaków). Nie trzeba też ponosić kosztów certyfikacji.