Małe senne miasteczko Bezenyie otula dym. Popołudniową ciszę przerywa ostry dźwięk piły. – Będziemy palić drzewem jak za dawnych czasów. Będzie taniej. Na gaz nas już nie stać. Dobrze, że nie zburzyliśmy pieca – mówi Zsoltan Kiss.
Kryzys czaił się powoli, ale teraz wybuchł z całą siłą. Do domu Zsoltana wprowadza się właśnie córka z mężem i trójką dzieci. Po pięciu latach spłacania kredytów małżeństwo przegrało walkę o niezależność. – Kiedy braliśmy kredyt na 15 lat, mąż zarabiał więcej, niż wynosiła średnia krajowa. Wzięliśmy w leasing samochód. Meble, lodówkę i telewizor kupiliśmy na kredyt. Potem zaczęło być ciężko. Przed kilku dniami mąż stracił pracę. To katastrofa. Wracamy do rodziców. Wszystko szlag trafił – płacze 30-letnia Monika.
Węgrzy zaczynają się bać. Na razie nic nie drożeje. Nikt nie wykupuje artykułów w sklepach. Nie ma kolejek. Nie ma, bo ten kryzys jest inny. Ludzie nie mają pieniędzy. Ale telewizyjne dzienniki przykuwają do foteli całe rodziny. Niemal każdy śledzi rozpaczliwe wysiłki rządu.
W środę Centralny Bank Węgier (Magyar Nemzeti Bank) podwyższył stopy procentowe aż o 300 punktów bazowych. – To trucizna o opóźnionym działaniu. Dramatyczne posunięcie zmierzające do zatrzymania fali odpływu zagranicznego kapitału dowodzi, że rząd nie radzi sobie w trudnej sytuacji, a bank chce umocnić forinta – uznał dziennik „Nepszabadszag”. Te 11,5 procent to najwyższa wartość głównej stopy procentowej na Węgrzech od 2004 r. Dla wielu węgierskich rodzin obecna lekcja okazała się zbyt bolesna.
Mąż pani Moniki pracował w filii zakładów General Motors w Szentgotthard na zachodzie Węgier. Przed kilku dniami kierownictwo zakładów wyrzuciło na bruk 700 pracowników. Każdego dnia węgierskie media informują o nowych bankructwach. – Nie ma popytu, a bank oznajmił nam, że nie dostaniemy pożyczki – rozkłada bezradnie ręce szef Zakładów Drobiarskich w Zalaegerszege. W czwartek splajtował nawet zakład produkujący nawozy sztuczne w Petfurdo. – Musieliśmy zwolnić 600 pracowników – mówi dyrektor Isztvan Blazsek.