Turyńska Corso di Roma to najbardziej znana ulica handlowa w mieście. Droższe sklepy pod arkadami, małe knajpki, zwykle zatłoczone głównie miejscowymi, obładowani zakupami cudzoziemcy, bo połowa lipca zazwyczaj była czasem startu letnich wyprzedaży.
Tak było. Dziś to już inne miasto. Trzy na cztery sklepy na Corso di Roma są zamknięte, choć wakacje zaczynają się dopiero w sierpniu. Te otwarte zmieniły się z eleganckich butików w chińskie bądź afrykańskie „mydło i powidło" ze stosami manioku i worków z ryżem przy wejściu. Wewnątrz też jest nie lepiej, ale kupujących sporo.
Pusto w kawiarenkach, a przechodzień pyta, czy może wziąć herbatnik, który dostałam do espresso. W środku nie ma już starszych panów, którzy zazwyczaj przy kieliszku wina czy grappy i papierosie potrafili godzinami dyskutować o tylko dla nich ważnych sprawach.
W restauracji opodal Corso Vittorio Emmanuele II sami cudzoziemcy. – Włosi starają się przeczekać kryzys w domu – słyszę w jednym z niewielu otwartych sklepów z obuwiem, gdzie praktycznie wszystko jest już „Made in China".
Hiszpania: grunt to rodzina
Hiszpanie nie ukrywają, że pomaga im tradycja i nadal duże rodziny, gdzie zawsze łatwiej ukryć finansowe kłopoty. W kraju, gdzie praktycznie co drugi młody człowiek nie może znaleźć pracy, a średnio nie ma jej co czwarty Hiszpan, kilkupokoleniowa rodzina jest prawdziwym wybawieniem. Zwłaszcza gdy ktoś ma stały dochód. Można też liczyć na zasiłki, które jednak rząd chce obniżyć, by zachęcić do bardziej energicznego szukania pracy. Na razie dla najbiedniejszych są w budżecie pieniądze, choćby 700 euro na dopłatę do czynszu.