Pana dokumenty – nominowany do Oscara „Królik po berlińsku" oraz „Sztuka znikania" – były wielkimi metaforami. W „Krwi Boga" idzie pan podobnym tropem.
W taki rodzaj opowiadania o świecie i historii wprowadził mnie ojciec, dzięki któremu poznałem twórczość Witkacego, Gombrowicza, Mrożka. Pewnie był on szczególnie ważny w komunizmie, gdy działała cenzura i trzeba było szukać metafor dla nieprzedstawionego świata. Ale i dzisiaj ma on swoją siłę.
A skąd wziął się pomysł, by wrócić do dziejów misjonarzy nawracających na chrześcijaństwo pogańskie plemiona Słowian?
Siedem lat temu moje myślenie o „Krwi Boga" narodziło się ze złości na dogmatyzm i na skrajną prawicowość, która zaczęła kiełkować po 11 września, a z czasem stawała się coraz silniejsza. Na to, że w świecie rozpleniły się ekstremalne ideologie i radykalizm, że zaczęliśmy się coraz drastyczniej różnić poglądami. Chciałem spojrzeć na korzenie tych zjawisk. A jednocześnie miałem w sobie bunt wobec Kościoła, który mówi, jak mamy żyć, a jest nieskromny, pcha się do władzy i nie daje przykładów do naśladowania. To wszystko doprowadziło mnie do pierwszych misjonarzy chrześcijańskich.
Nie zrobił pan jednak filmu o świętym Wojciechu czy Cyrylu i Metodym.