Widzowie i krytycy zadawali sobie nieznane do tej pory pytanie: czy nadszedł już czas, że z Hitlera można się śmiać? I to bez obawy, że zostanie się oskarżonym o chęć fałszowania historii, a być może nawet sympatie nazistowskie?
– Śmiech jest nie na miejscu chociażby ze względu na pamięć o ofiarach zbrodniczego reżimu – orzekł Ralph Giordano, pisarz uchodzący za sumienie niemieckiego narodu. Zgodnie z tą logiką śmiech nie tylko może zabić, ale także obłaskawić i unieszkodliwić potwora, demona i psychopatę, jakim był ukochany przez naród niemiecki przywódca.
Dziennik "Die Welt" widział takie niebezpieczeństwo już w słynnym "Upadku", w którym znerwicowany i zaszczuty Führer nie jest już w stanie nikogo terroryzować spod zwałów gruzów oblężonego Berlina i sam staje się ofiarą kataklizmu.
"Historia nie trzyma już Niemców za gardło" – takie komentarze można było usłyszeć w chwili pojawienia się komedii o Hitlerze. Oznacza to, że wszystko już wolno. Ale nie wszystkim. Wolno reżyserowi Daniemu Levy, bo jest Żydem. Z tego też powodu nikt mu w Niemczech nie zarzucił, że pragnie obłaskawić zbrodniarza wszech czasów.
Zresztą Levy dał się wcześniej poznać jako autor komedii o niemieckiej rodzinie żydowskiej, komedii pełnej stereotypów i żydowskich dowcipów. Po raz pierwszy po wojnie Niemcy śmiali się do rozpuku z Żydów swobodnie, bezkarnie i bez poczucia winy. Śmiali się także z filmu "Mein Führer", chociaż nie bardzo było z czego. Ale nie o to szło.