Polacy mają bardzo specyficzne poczucie humoru. Śmiejemy się z innych, natomiast bardzo nie lubimy, kiedy ktoś się z nas wyśmiewa – mówił w jednym z wywiadów Stanisław Bareja.
– Ilu widzów potrafi się obrazić po obejrzeniu jednego filmu czy po wysłuchaniu utworu satyrycznego! Na całym świecie nie mamy chyba sobie równych. Opowiadał mi Stanisław Tym, że po nadaniu w radiu jego dialogu, w którym występował pijany kolejarz, dostał pismo od pracowników PKP, zaświadczające, że kolejarze w zasadzie nigdy nie piją, i w ogóle to jest obraza tego trudnego zawodu.
Bareja został niedawno uznany przez czytelników miesięcznika „Film” za „komediowego reżysera stulecia”. Umiał nas rozśmieszać i chociaż odsądzano go od czci i wiary za traktowanie sztuki filmowej wyłącznie jako źródła rozrywki, to dziś ówcześni krytycy jego twórczości – nawet Andrzej Wajda i Krzysztof Zanussi – przyznają, że się przed laty na jego talencie po prostu nie poznali.
Ganiono go, że schlebia tanim gustom, ale czy i dziś byłby to zarzut? Nigdy – jak sam mówił – nie miał problemów z frekwencją na swoich filmach. Recepta na sukces była prosta. „W komedii wszystko już było – mawiał Bareja. – Jest parę motywów, które się powtarzają na całym świecie. Wiadomo np., że śmieszą ludzie zwyczajni w sytuacjach niezwykłych i na odwrót. Jak się parobek ubrudzi, to nic z tego nie wynika. A jak się ubrudzi dyrektor, ludzie będą się śmiać. To powiedział Chaplin w 1914 roku i nic się nie zmieniło”.
Próbowano przylepić mu etykietkę pupila władzy ludowej. Na początku kariery był nim rzeczywiście. Przyznawał potem, że należały mu się razy i cięgi za przesłodzony i oderwany od rzeczywistości obraz Polski w „Żonie dla Australijczyka” czy „Przygodzie z piosenką”. Ale po kolejnych komediach, które w coraz ostrzejszym świetle pokazywały peerelowskie absurdy, już mu tak łatwo nie było. Zrealizowany w 1980 roku „Miś” po ingerencjach cenzorów został skrócony o jedną czwartą.