Dlaczego dopiero teraz, skoro zmarł ponad miesiąc temu? Bo ktoś mi obiecał, że pożegnanie zamieści, ale się zagapił.
Był pionierem profesji, która w powojennym PRL-u nie istniała: fotografia mody. Oczywiście, zawsze ładne dziewczyny w fajnych ciuchach stanowiły łakomy obiekt dla fotografów, ale żeby tylko temu się poświęcić? Kto by się z tego utrzymał…
Janusz Sobolewski miał szczęście. Student filologii polskiej na początku lat 60., nie bardzo wiedział, co chce robić w przyszłości. Póki co, przesiadywał w kawiarni PIW-u na Foksal, funkcjonującej jako giełda pracy dla przedstawicieli wolnych zawodów. Tam właśnie dowiedział się, że nieopodal mieści się redakcja studenckiego pisma „ITD”.
Na łamy wystartował z… ulicy. Z pożyczonym aparatem i zerowym doświadczeniem na fotoreporterskim polu. Na zasadzie wolnego strzelca, bez stałego wynagrodzenia. I tak od 1961 roku zaczął regularnie publikować zdjęcia w tygodniku. „Zawodowy prestiż ponosiła umiejętność opatrzenia fotoreportażu własnym tekstem i podpisami”, wspominał. Nagrodą były coraz wyższe wierszówki, potem – pół etatu oraz przydziałowy Praktisix. W następnych latach dostał jeszcze ryczałt w periodyku „Sport dla wszystkich”, co pozwoliło mu skompletować lepszy sprzęt w komisach.
Posypały się nagrody, w tym – Dyplom Honorowy na World Press Photo (1964). Jednak największy wpływ na jego karierę miała współpraca z kwartalnikiem Biura Współpracy z Konsumentem „Opinia”. Jak na tamte czasy, luksus: ponad sto stron, w tym połowa kolorowych, druk lepszej jakości niż ogół prasy polskiej. Sobolewskiemu powierzono stanowisko szefa działu fotograficznego. Tam właśnie rozpoczęła się jego przygoda z modą.