Dawno, dawno temu opowieść o Kocie w Butach prezentowała się następująco. Stary młynarz miał trzech synów. Najstarszym pozostawił młyn i majątek, a najmłodszy dostał kocura. Wygadany zwierzak, gdy tylko otrzymał od młynarczyka buty i torbę, pomógł mu zdobyć zamek, a także rękę pięknej królewny. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Twórcy Jerome Deschamps i Pascal Herold postanowili ten schemat uwspółcześnić. Dlatego w ich wersji kot nie tylko mówi, ale do tego slangiem. „Ja jestem kot kolo, co chodzi so solo” – podśpiewuje, dając przy okazji dowód, że autor dubbingu gustuje w częstochowskich rymach.
Niestety, nie tylko kot – osobliwe skrzyżowanie pirata z dachowcem – ma skłonność do irytującego mielenia jęzorem. Bohaterowie w ogóle mówią dużo i bez sensu, na siłę próbując rozśmieszyć widzów językowymi lapsusami lub odwołaniami do świata popkultury. Dużo również tańczą, ale ich pląsy – ze względu na brak płynności animacji – przypominają nerwowe podrygi.
Źle wypadło także mieszanie w jednej fabule motywów z komedii dell’arte, cyrku i teatru absurdu oraz bajek w rodzaju „Shreka”. Zamiast inteligentnego poszerzenia granic baśniowej konwencji autorzy „Prawdziwej historia Kota w Butach” ją rozsadzili.
Pułapką okazała się – po części – trójwymiarowa technologia – w której sfilmowano opowieść. Sprzyja ona bowiem realistycznemu obrazowaniu, pozostawiając niewiele miejsca na wyobraźnię. Tymczasem miszmasz Deschampsa i Herolda mógł być interesujący jako poetycka impresja, gdyby użyli animacji rysunkowej.