Poranek w nowojorskim metrze. Czterech facetów porywa wagon z pasażerami. Ich herszt Ryder (John Travolta) domaga się 10 milionów dolarów w ciągu godziny. Po terminie zacznie zabijać ludzi co minutę. Żądanie okupu przekazuje kontrolerowi ruchu Walterowi Garberowi (Denzel Washington), który ma dyżur w dyspozytorni. Mężczyzna będzie musiał się podjąć negocjacji z bandytami...
Scenariuszowe triki wytwarzające napięcie zostały odpowiednio użyte. Klaustrofobiczna przestrzeń metra buduje poczucie osaczenia, czas płynie nieubłaganie, życie zakładników wisi na włosku. A wszystko rozgrywa się w mieście, które osiem lat temu przeżyło atak terrorystów na WTC.
"Metro strachu" jest remakiem filmu sensacyjnego Josepha Sargenta z 1974 roku, który powstał na kanwie powieści Johna Godeya. Tak niewiele było trzeba, by podtrzymać suspens. Sytuacja wyjściowa jest na tyle mocna, że wystarczyła uważna praca kamery rejestrująca reakcje bohaterów dramatu: drgnienie twarzy, drobny gest. Nawet jedno słowo mogło mieć siłę rażenia granatu.
Jednak reżyserem jest Tony Scott. Młodszego brata sławniejszego sir Ridleya nudzi realizm. Kino skupionej obserwacji ogranicza jego rozbuchaną wyobraźnię. Tony woli, jak jest głośno i z przytupem.
Dlatego nowe "Metro strachu" przypomina pulsujący nerwowym rytmem klip. Intensywne barwy migoczą, jakby zamiast zwykłego oświetlenia ktoś włączył stroboskop. Ruch w kadrze zwalnia, by za chwilę szaleńczo przyspieszyć. Muzyka wwierca się w uszy.