W 1951 roku 21-letni Eastwood rozpoczął służbę w amerykańskiej armii. Stacjonował w bazie Fort Ord, niedaleko półwyspu Monterey, ale często odwiedzał Seattle, gdzie mieszkali jego rodzice i dziewczyna. Aby ułatwić sobie podróże, korzystał z bezpłatnych przelotów samolotem wojskowym. Podczas jednego z takich rejsów maszyna miała awarię i gwałtownie wodowała na oceanie. Eastwood wydostał się z zalanej wodą kabiny i zaczął płynąć do brzegu.
„Myślałem wtedy, że umrę – przyznał po latach. – Jednak, gdy zobaczyłem w oddali przybrzeżne światła, powiedziałem do siebie w myślach: ktoś tam pewnie siedzi z kuflem piwa przy kominku, chcę się znaleźć obok niego". Dzięki determinacji dotarł na ląd, a nawet pomógł uratować pilota. W lokalnej prasie został bohaterem. Ale największe wrażenie zrobiło na nim to, że – jak podkreśla – spojrzał śmierci prosto w twarz. Odtąd nie opuszczało go poczucie jej bliskości.
Nic więc dziwnego, że gdy Steven Spielberg podsunął mu tekst „Medium" autorstwa Petera Morgana, 81-letni Eastwood natychmiast zdecydował się na jego realizację.
Morgan zasłynął scenariuszami dramatów politycznych – „Królowa" i „Frost/Nixon". Ale kilka lat temu po przeczytaniu pamiętnika kobiety, której siostra umarła na raka, zainteresował się sprawami ostatecznymi. Jak świadomość zbliżającego się końca wpływa na ludzi? Czy istnieje życie w zaświatach?
Te pytania zainspirowały go do napisania trzech równolegle rozgrywających się historii. Bohaterką pierwszej jest francuska dziennikarka (Cecile de France), która przeżyła śmierć kliniczną podczas tsunami na Filipinach. W drugiej George (Matt Damon), młody Amerykanin z San Francisco, jest medium. Potrafi nawiązać kontakt ze zmarłymi, ale przeklina swój dar. Chciałby normalnie żyć. Zatrudnia się więc jako robotnik portowy, licząc, że nikt nie będzie go prosił o przywoływanie duchów bliskich.