Film "Pina", który w piątek wchodzi do naszych kin, rodził się długo. Choreografka Pina Bausch i reżyser Wim Wenders od 1985 r. dyskutowali o utrwaleniu jej przedstawień. Dopiero śmierć artystki w 2009 r. doprowadziła do sfinalizowania projektu. Wtedy też Wenders znalazł pomysł na utrwalenie na taśmie tańca: wykorzystał technologię 3D.
Powstał dokument wyjątkowy, od pierwszej sceny wprowadzający widza w świat Piny Bausch. O niej samej dowiemy się niewiele. Bez odpowiedzi pozostaje np. pytanie, dlaczego to właśnie ona dokonała choreograficznej rewolucji? Po krótkim podpatrywaniu mistrzów tańca modern w Nowym Jorku, osiadła w przemysłowym Wuppertalu i mimo że miała przeciwko sobie konserwatywną publiczność, stworzyła nowy rodzaj sztuki: teatr tańca.
Zobacz galerię fotosów z filmu
Zapewne przystępując do zdjęć w pierwszych miesiącach po jej śmierci, nie chciał natarczywie penetrować biografii swej przyjaciółki. Realizował film z czułością, a z choreograficznego dorobku Piny wybrał same brylanty, nie tylko dlatego, że skupił się na czterech najważniejszych spektaklach jej Tanztheater Wuppertal ("Święto wiosny", "Cafe Müller", "Goździki" i "Vollmond").
A przecież nawet w najlepszych jej pracach obok pomysłów genialnych zdarzały się epizody miałkie. Wenders je pominął, choć w "Vollmond" mamy nie tylko – pokazany w filmie – olśniewający taniec w wodzie i na skale, ale banalne gesty oraz puste dialogi. Te spektakle są jak układanki z klocków, część można by bez problemu odrzucić.