Wszystko zaczęło się w Tunezji, w grudniu 2010 roku gdy mieszkający w małej miejscowości 26-letni Mohamed Bouazizi trudniący się obwoźnym handlem owocami, nie miał pieniędzy na łapówkę dla policjantów. Zlekceważony przez władzę oblał się benzyną i podpalił. Szybko rozeszła się wieść, że był to akt rozpaczy z powodu braku pieniędzy i perspektyw na zmiany. Następnego dnia w tym miejscu zebrał się już pokaźny tłum.
Protestujący byli zapobiegliwi - nagrywali wszystkie zdarzenia telefonami komórkowymi. Dalsze rozpowszechnianie relacji ze zdarzeń było proste - z pomocą przyszedł Internet i Facebook, na którym ma konto co piąty Tunezyjczyk. W tej sytuacji przemilczenia państwowej telewizji o brutalności interwencji sił porządkowych - na nic się zdały - ludzie zobaczyli, jak było naprawdę. W dodatku dzięki komórkom i Internetowi skrzykiwano ludzi na manifestacje i pomagano unikać konfrontacji z policją.
- Kiedy widziałem policjanta, od razu zamieszczałem na twitterze wiadomość: „Uwaga, policja. Wybierzcie inną drogę" - wspomina jeden z organizatorów.
Wrzenie nasilało się, gdy ludzie zobaczyli jak jest ich wielu. Tunezyjski przywódca, Ben Ali, pragnący uchodzić w oczach zachodniego świata za nowoczesnego przywódcę, dla swoich rodaków był dyktatorem. Kochającym nie tylko władzę, ale i pieniądze - jego fortuna szacowana była na pięć miliardów dolarów. Reżim Ben Alego trwał 24 lata. Upadł w ciągu 28 dni, które upłynęły od pierwszego protestu w niewielkim mieście na południu kraju.
Wiatr wolności dotarł wkrótce do Egiptu i Syrii. Tamtejsi dyktatorzy mieli na sumieniu nie mniej niż Ben Ali...