Film Ulriki Bengts był fińskim kandydatem do Oscara dwa lata temu. Jego akcja toczy się latem 1939 roku. Latarnik Hasselbond (Niklas Groundstroem) mieszka z rodziną na małej, odciętej od świata wyspie. Kapitanat przydziela mu do pomocy trzynastoletniego Karla (Erik Lonngren), inteligentnego i ambitnego sierotę. Latarnik, początkowo niechętny obcemu chłopcu, z czasem zaczyna go faworyzować, czemu niechętnie przygląda się jego syn, Gustaf (Patrik Kumpulainen). Chłopcy rywalizują o względy wymagającego i brutalnego mężczyzny, który chce, by zostali kapitanami. Walka zaostrza się, kiedy wychodzi na jaw, że na jednym ze statków właśnie zwolniło się miejsce dla młodego pomocnika.

Pomimo konkretnego miejsca i czasu akcji, film jest uniwersalny niczym przypowieść, reżyserka umiejętnie bowiem balansuje między realizmem a symbolicznością. Podsuwa zaskakująco wiele znaczeń, a jednym z tropów jest imigrancka tożsamość bohaterów. Wyspa znajduje się w Finlandii, ale jej mieszkańcy należą do mniejszości szwedzkiej, co potęguje ich wyobcowanie. Karl pojawia się jako obcy pośród cudzoziemców, po czym zagraża pozycji prawdziwego syna latarnika. Natomiast czas akcji – krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej – sprawia, że surowość latarnika i jego obsesja na punkcie porządku mogą się kojarzyć z ustrojami totalitarnymi, które wkrótce zawładnęły Europą.

Opowieść jest tak przekonująca dzięki aktorom. Niklasowi Groundstroemowi udało się udźwignąć złożoną rolę mężczyzny, karzącego bliskich za własne niepowodzenia. Także młody Erik Lonngren poradził sobie jako Karl , to najbardziej przejmująca postać dramatu.

Bez ich wysiłku chore relacje w rodzinie latarnika nie uderzałyby z taką mocą, gdyż siła filmu tkwi raczej w subtelnych szczegółach niż fabularnych trzęsieniach ziemi. Opowieść wcale na tym nie traci, za co należą się brawa scenarzystom. W budowaniu ciężkiego, dusznego klimatu ogromną rolę odgrywają zdjęcia Roberta Nordstroma. Pokazują piękny, lecz niepokojący z powodu odizolowania świat, gdzie w ludziach i między ludźmi wszystko może się wydarzyć.

Niestety, nie wszystko powinno. Autorzy widocznie chcieli zamknąć opowieść mocnym uderzeniem, lecz zaproponowane przez nich zakończenie razi sztucznością. Pomimo tego „Cień latarni morskiej" udowadnia, że dobry thriller nie potrzebuje psychopatycznego mordercy. Do zbudowania klimatu pełnego grozy wystarczą zwykli ludzie pozostawieni sami sobie. Piekło to inni – powiedziałby Jean-Paul Sartre.