Będziemy rozmawiać po polsku?
Niestety, nie. A żałuję bardzo, obiecałam mojemu dziadkowi, że kiedyś nauczę się jego ojczystego języka. I może jeszcze kiedyś uda mi się tę obietnicę spełnić.
No właśnie. Podobno jest pani poliglotką.
W czterech językach mówię biegle. Czuję się obywatelką Europy. Urodziłam się we Francji, mieszkam w Paryżu, ale przez wiele lat chodziłam do włoskiej szkoły. Mama, która pochodzi z Finlandii, nauczyła mnie fińskiego, mówię też po angielsku. Gdy grałam w serialu izraelskim, zaczęłam się na planie porozumiewać po hebrajsku. A w czasie zdjęć do „The Last Queen” łyknęłam trochę arabskiego. Szybko chwytam języki. Mam nadzieję, że poznam kolejne, bo to one są kluczem do kultury.
Taniec nie był takim kluczem? Może nawet bardziej uniwersalnym?
Uczyłam się tańczyć od czwartego roku życia i długo wiązałam z tańcem swoją przyszłość. Ale po kilkunastu latach, kiedy trafiłam do szkoły baletowej w Kanadzie, zrozumiałam, że nie jestem dostatecznie dobra, żeby poświęcić sztuce tańca życie. Zwróciłam się wtedy ku mojej drugiej wielkiej pasji – zaczęłam studiować literaturę, chciałam zostać nauczycielką francuskiego.
To skąd wzięło się kino?
Przypadek. Żyłam wśród książek i ono mnie tak naprawdę nie interesowało. Poszłam na casting do „Tancerki” Stephanie di Giusto, bo chciałam zarobić. Miałam baletowe wykształcenie, więc dostałam się. Zagrałam jakiś drobiazg, baletnicę z trzeciego planu, bez jednej linijki tekstu. Właściwie byłam statystką. Ale to była historia Loie Fuller, tancerki amerykańskiego pochodzenia, która zrobiła wielką karierę w Paryżu. Początek XX wieku, niebywałe kostiumy, wspaniałe dekoracje. Zakochałam się w sztuce, w której można wykreować i ożywić takie światy. Zaczęłam chodzić na kolejne próbne zdjęcia i jakoś poszło.