Dystans daje spokój

Z Bartoszem Opanią rozmawia Małgorzata Piwowar

Publikacja: 13.11.2008 07:13

Dystans daje spokój

Foto: Forum

[b]RZ: Czy lubi pan zmiany?[/b]

Nie bardzo. Przyzwyczajam się do miejsc i ludzi jak pies. Ciężko znoszę rozstania, a więc i zmiany.

[b]Czy to główny powód pańskiego trwania w Teatrze Ateneum od skończenia PWST, czyli od kilkunastu lat?[/b]

Ateneum jest dla mnie szczególnym miejscem, bo bywałem w nim już jako dziecko. To dla mnie coś więcej niż teatr, namiastka domu. Widziałem jego świetność – bezgranicznie zakochanych w nim widzów i świetne spektakle. Ale rozumiem, że sugeruje pani, iż nadszedł już czas na zmianę...

[b]Pytam tylko, czy jest to wciąż dla pana satysfakcjonujące zawodowo miejsce.[/b]

Bywa. Ateneum ma ogromny potencjał, a jego kondycję mogłoby jeszcze poprawić granie niebanalnej, niebłahej literatury. Ale to dziś w ogóle problem polskiego teatru. Jego słabością jest wtórność, brak oryginalności. Obecnie uprawia się dwa rodzaje teatru: widoczkowy, na który przychodzi mieszczańska widownia chcąca zobaczyć rozpoznawalnych aktorów z seriali, i tzw. awangardowy, którego twórcy chcą przyciągnąć widzów efekciarstwem.

Podobnie jest w filmie. Kino jest dziś na poziomie serialu. Przyznajemy w Gdyni Złote Lwy, udając wielki filmowy świat, a tak naprawdę jesteśmy strasznie prowincjonalni. Prawdziwie oryginalni twórcy, jak Jan Jakub Kolski, są w mniejszości. A potem te dzieła, które wysyłamy na zagraniczne festiwale, przepadają z kretesem.

Kiedyś naszą mocną stroną był Teatr Telewizji. W tej chwili zamieniono go na Scenę Faktu. To smutne. Nie interesuje mnie sztuka odbijająca życie w skali jeden do jednego. Dokumenty wolę oglądać na kanale Discovery. A z drugiej strony nie doczekaliśmy się dotąd filmu o powstaniu warszawskim. Ciągle jest wiele ciekawych tematów, które powinniśmy podjąć i które są ciekawe dla widzów z Zachodu.

Dlaczego nie pokusił się pan dotąd o zrobienie czegoś własnego w teatrze?Może nie umiem.

To może czas zacząć się realizować w innych pasjach – śpiewaniu, pisaniu? Śpiewania nie zarzuciłem i mam nadzieję, że zrealizuję się w tym zakresie – jeśli nie w tym roku, to w przyszłym. Ale oczywiście, odczuwam obawę przed konfrontacją marzeń z rzeczywistością.

[b]Czy to znaczy, że jest pan perfekcjonistą?[/b]

Nie. To znaczy, że w marzeniach nie lubię iść na kompromisy, a jakiekolwiek działanie w tym kraju musi się kończyć kompromisem.

[b]Próbował pan?[/b]

To zawsze zostawiam na koniec.

[b]Nic się panu nie podoba, na wszystko pan narzeka. A podobno zmienianie świata należy zaczynać od siebie. [/b]

Nie podoba mi się brak odwagi u producentów i brak szaleństwa u artystów. Ale trzeba jednak powiedzieć – należę do tego świata i w nim funkcjonuję. I nie mówię, że jestem kimś, kto ma na wszystko receptę. Jestem w tym układzie.

[b]W klinczu?[/b]

No nie, przecież zgodziłem się na to. Dla pieniędzy też. Nie jestem buntownikiem. Gdybym nim był, siedziałbym teraz na wsi i pasał owce.

[b]Co jest ciekawego w tym zawodzie, że warto znosić tyle kompromisów?[/b]

Muszę sobie przypomnieć, bo już nie pamiętam – to mój główny problem. Fascynujące są pewno poszukiwania odpowiedzi na pytania, których przeciętny człowiek sobie nie zadaje, możliwość przeżywania czyjegoś życia, a także mówienie czegoś istotnego. Odkrywanie w sobie możliwości, których normalnie nie dałoby się odkryć. Przezwyciężanie własnych lęków. I najważniejsze – ucieczka od siebie samego. Oczywiście, istotne są też pieniądze, chociaż nie rekompensują – nie zawaham się tu użyć dużego słowa – cierpienia, które mi towarzyszy, gdy gram.

[b]To cierpienie jest luksusem...[/b]

Bywa. Codzienność jest bardziej prozaiczna. Znacznie częściej zdarza mi się uprawiać ten zawód, pracując nad rzeczami miałkimi, niż przeżywać go, pracując nad czymś istotnym.

[b]Jakie są proporcje? [/b]

Dziś 95 procent to rzeczy miałkie.

[b]A co jest ważne?[/b]

Moją ostatnią istotną pracą był Teatr Telewizji „Jeden dzień z życia” w reżyserii Andrzeja Barańskiego. To było niewątpliwie dla mnie ważne i warte cierpienia, bo mówiliśmy o istotnych, trudnych ludzkich sprawach, była szansa na zadanie sobie kilku ważnych pytań. Także „Zbrodnia i kara” w Ateneum w reżyserii Barbary Sass i „Proca” w reżyserii Romualda Szejda w Teatrze Prezentacje. To były rzadkie okazje zaznania odrobiny przyjemności z pracy aktora, a nie tylko „wdzięczyciela”.

[b]Zdając do szkoły teatralnej, wiedział pan, co oznacza ten zawód. Napatrzył się pan przecież na ojca, który na pewno nie przedstawiał aktorstwa w różowych barwach.[/b]

W ogóle nie przedstawiał, bo trzymał mnie z daleka od tego świata i do niczego nie namawiał. Miałem własne bardzo idealistyczne wyobrażenia. Ale wtedy skończenie szkoły teatralnej było pewnego rodzaju nobilitacją. Być może chciałem też podreperować własne nadwątlone ego. W końcu dziewczynom znacznie łatwiej zaimponować, będąc studentem szkoły aktorskiej... (śmiech). Ale mimo wszystko moje pobudki były bardziej idealistyczne niż dzisiejszych kandydatów na aktorów, dla których szczytem marzeń jest wzięcie udziału w serialu...

[b]Czy gdyby dziś wybierał pan zawód, podjąłby tę samą decyzję?[/b]

Nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Może realizowałbym się w innych dziedzinach sztuki?

[b]A może by pan wyjechał do USA, o czym marzył ponoć jako nastolatek. Dlaczego?[/b]

Męczyła mnie szarość, którą wtedy, w latach 70. i 80. ubiegłego wieku, mieliśmy w Polsce. Obejrzenie filmu amerykańskiego było rarytasem – nie tylko w kinie, ale i w telewizji. Szedłem Nowym Światem i wyobrażałem sobie, że idę nowojorską ulicą. Jeździłem rowerem na Okęcie, żeby pooglądać, jak odlatują samoloty, czy zdobyć LOT-owskie naklejki na ramę. Albo udawałem się z kolegą na Dworzec Centralny, żeby pojeździć ruchomymi schodami – i wcale nie byłem już wtedy takim małym dzieckiem.

Lubiłem sobie wyobrażać, że jestem w luksusowym miejscu, w normalnej rzeczywistości. Nawet kapitalistyczna bieda nosiła dla nas znamiona wielkiego świata. Pierwszy raz zobaczyłem Zachód z bliska, kiedy byłem na studiach. Wtedy w Polsce było już trochę lepiej, w związku z tym nie doznałem szoku. Gdybym wyjechał tam, mając lat 17, to pewnie bym został. Na szczęście komunizm już się w Polsce skończył.

[b]Jednak przyznaje się pan też do tęsknoty za tamtymi czasami.[/b]

I nad tym ubolewam. Choć może tak już jest, że tęskni się za swoją młodością, pierwszą miłością?

[b]Tak pana irytuje rzeczywistość, że wracają marzenia z przeszłości?[/b]

Owszem. 1989 rok wydawał się końcem koszmaru i początkiem, jeśli nie świetlanej, to jednak wyraźnie lepszej przyszłości. Niestety. Irytuje mnie trwonienie energii, wielkiego sukcesu, jaki odnieśliśmy, przez ludzi niekompetentnych, małych, którzy teraz próbują bardzo nieudolnie rządzić i co gorsze – nie potrafią odnaleźć polskiej racji stanu.

[b]Nie chciałby się pan w takim razie zaangażować w działalność polityczną?[/b]

Nigdy nie miałem takich ambicji. Owszem, jako dziecko chciałem zrobić desant na Kreml, ale to minęło. Dziś nie widzę powodu do chodzenia na wybory. Dlaczego mam wybierać między większym i mniejszym złem?

[b]Co w takim razie pana cieszy?[/b]

Oczywiste, że rodzina. Spokój, jasna ocena sytuacji i dystans do siebie, którego długo mi brakowało. I jeszcze marzenia. O czym, nie opowiem, bo to bardzo osobiste. Wciąż mam jednak kłopoty z rozpoznaniem szczęścia. Nawet kiedy je przeżywam, to tego nie widzę. Niby jest pięknie, a jednak czegoś mi brakuje. Za to sztuka już mnie nie boli. Szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi. Nabieram do niej coraz większego dystansu. Do siebie też.

[b]To brzmi jak prowokacja...[/b]

Dojrzałem do tego, żeby się pogodzić ze swoimi wyborami. Może tak jest po prostu wygodnie? Więc tak naprawdę nie boli mnie, że jesteśmy tacy prowincjonalni i że ja też taki jestem, być może. Może uświadomienie sobie, że nie jestem kimś wyjątkowym, pozwala zobaczyć świat we właściwych proporcjach i czyni mnie spokojniejszym. A spokój daje coś w rodzaju szczęścia.

[ramka][b]Bartosz Opania[/b]

Widzowie znają go przede wszystkim jako doktora Witka z „Na dobre i na złe” oraz Mateusza z komedii romantycznej „Zakochani”. Od młodzieńczych lat chciał uprawiać artystyczny zawód, ale zanim zdał do warszawskiej PWST, szkoła była dla niego źródłem stresów, bo miał w niej wiele problemów jako dyslektyk, dysgrafik i dysortografik.

Od skończenia studiów jest aktorem Teatru Ateneum. Zadebiutował w nim w 1994 roku rolą Cypriana w „Iwonie księżniczce Burgunda”. Dwa lata wcześniej zagrał po raz pierwszy w filmie „1968. Szczęśliwego Nowego Roku” Jacka Bromskiego. Wiele interesujących kreacji stworzył w Teatrze Telewizji, m.in. Artura Rimbaud w „Całkowitym zaćmieniu” Christophera Hamptona. Ma 38 lat.[/ramka]

Na dobre i na złe

16.10 | TVP 2 | niedziela

[b]RZ: Czy lubi pan zmiany?[/b]

Nie bardzo. Przyzwyczajam się do miejsc i ludzi jak pies. Ciężko znoszę rozstania, a więc i zmiany.

Pozostało 98% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów