Należę do pokolenia, które nie przeżyło świadomie lat 80. ubiegłego wieku. Miałem zaledwie trzy lata, gdy rozgrywał się dramat księdza Jerzego. Z czasów późnego PRL wspomnienia mam mgliste. Pamiętam stanie w kolejkach, kartki na cukier i mięso, szaroburą barwę osiedli z betonu. Niewiele więcej. Moje wyobrażenia o komunistycznej Polsce ukształtowały filmy Stanisława Barei pokazujące absurd i groteskowość tamtych czasów. Dlatego gdy reżyser Rafał Wieczyński podkreślał w wywiadach, że "Popiełuszko. Wolność jest w nas" ma upowszechnić inne oblicze PRL, czekałem na film z nadzieją. Liczyłem na fascynujący dramat o mrocznym obliczu komunistycznego reżymu, a zarazem o kształtowaniu się współczesnej Polski, na którą decydujący wpływ miał karnawał "Solidarności" początku lat 80., a także ponury okres stanu wojennego. Nic z tego.
Fabuła obrazu Wieczyńskiego jest przykładem, jak nie należy robić filmu. Przypomina zlepek plakatowych, byle jak zainscenizowanych sekwencji. Mały Jerzy na grzybach jest świadkiem polowania na antykomunistyczne podziemie. Popiełuszko seminarzysta odbywa pełną upokorzeń służbę wojskową. Pierwsza pielgrzymka papieża do kraju. Porozumienia sierpniowe. Stan wojenny. Demonstracje przeplatają się z mszami za ojczyznę. Mord na księdzu Jerzym. Koniec.
Oglądając ten ciąg zdarzeń, miałem wrażenie, że Wieczyński pośpiesznie wertował biografię Popiełuszki na przemian z podręcznikiem do historii Polski, próbując stworzyć scenariusz. Z takiej lekcji młodzi ludzie nie wyniosą więcej niż z wykładu prowadzonego z rozsypanych notatek przez nudnego belfra. Dziękuję za takie kino. Film nie tłumaczy również fenomenu księdza Jerzego. Bohater nie przechodzi na ekranie żadnej ewolucji. Z dramaturgicznego punktu widzenia jest postacią nieciekawą. Nie widzimy, jak z nieśmiałego kleryka rodzi się kapłan, który moralną postawą dodaje otuchy milionom Polaków. Od pierwszych scen jest to po prostu sympatyczny święty. Szkoda taśmy filmowej na taką hagiografię.