[b]W "The International" sprzeciwia się pan globalnej gospodarce. A co pan sądzi o globalnej kulturze?[/b]
[b]Tom Tykwer:[/b] To złożony problem. Świat się skurczył, uprościł się obieg nie tylko informacji, lecz również sztuki. Spotkania różnych kultur mogą doprowadzić do pięknego współistnienia. Mi to się podoba. Proszę pamiętać, że wychowałem się w Berlinie, za murem. Poznałem uczucie izolacji i braku wolności. Jestem więc tą nową wolnością zachwycony. Jednak z drugiej strony rynek filmowy uniformizuje się i pozostaje pod kontrolą najpotężniejszych graczy. Głównie zresztą hollywoodzkich.
[b]W ostatnim okresie za amerykańskie pieniądze kręcili filmy Wong Karwai, Bertrand Tavernier, Lucas Moodysson. Pana "The International" też powstał w wielkim studiu. Czy pracując dla Hollywoodu, można zachować twórczą niezależność?[/b]
Wiem, że Bertrand Tavernier miał ze swoim "Electric Mist" kłopoty. W efekcie powstały dwie wersje filmu: amerykańska i europejska. Ja zrobiłem "The International" dokładnie tak, jak chciałem. Nikt nie próbował wpływać na moje decyzje obsadowe ani zmieniać zakończenia. Myślę, że spotkałem w Sony ludzi, którzy kochają dobre kino. Producenci z wielkich studiów wiedzą, że muszą przygotowywać filmową konfekcję, która sprzeda się na wszystkich rynkach. Ale czasem zwracają się do takich facetów jak ja czy Moodysson, żeby zrobili coś bardziej oryginalnego i ekscentrycznego. Wcale nie z miłości do sztuki. Oni po prostu zdają sobie sprawę, że jest również rynek niszowy, czekający na inny rodzaj kina. Nie chcą z niego rezygnować bez walki.
[b]"The International" jest gdzieś w połowie drogi między kinem artystycznym a kinem akcji.[/b]