Są elitą elit. Amerykański rząd wysyła ich na najtrudniejsze misje, a wyszkolenia i sprzętu mogą im pozazdrościć służby specjalne z całego świata – od brytyjskiego SAS po polski GROM. Nikt nie przeszedł tak piekielnego treningu. Z pewnością również nikt poza nimi nie ma odpornych na ciosy płynnych zbroi, skafandrów przyspieszających Delta-6, które są w stanie dogonić każdy pojazd mechaniczny, ani kombinezonów kamuflujących. Nikt, tylko G.I. JOE. To skrót od Global Integrated Joint Operating Entity, co można przetłumaczyć: Globalnie Zintegrowana Jednostka Operacyjna.
Do kin wchodzi właśnie hollywoodzka superprodukcja o należących do niej komandosach. W „G.I. JOE: Czas Kobry” Stephena Sommersa można poznać historię oddziału i prześledzić jego walkę z organizacją terrorystyczną Kobra wykorzystującą nanotechnologię do produkcji głowic bojowych. Fabuła nie będzie jednak paradokumentalną relacją z działań tajnych służb USA, ale widowiskiem dla nastolatków spragnionych kina akcji. Jego realizację zainspirowała seria zabawek, a nie fakty.
[srodtytul]Wojna na dywanie[/srodtytul]
W rzeczywistości G.I. JOE nie są żołnierzami z krwi i kości – choć na ekranie zagrają ich aktorzy. To plastikowe figurki militarne, które w połowie lat 60. wyprodukowała firma Hasbro. Od tego czasu bawią się nimi miliony dzieci. Fanem G.I. JOE był m.in. mały Quentin Tarantino. Każdy obejrzany w kinie film odgrywał później w swoim pokoju, rozdzielając role między członków oddziału, mi.in. Ripcorda, Snake Eyes, Duke’a i generała Hawka. „Byłem draniem – wspominał reżyser w jednym z wywiadów. – Jeśli któryś z nich stracił rękę, głowę lub nogę, nic to dla mnie nie znaczyło. Kalecy walczyli dalej, tak jak wszyscy inni. No, chyba że pękła linka łącząca w środku wszystkie kończyny. Wtedy żołnierz mógł się udać na zasłużoną emeryturę”.
Do Polski zabawki firmy Hasbro trafiły na początku lat 90. Pamiętam urodziny kolegi, z okazji których każdy postanowił kupić jubilatowi coś oryginalnego i na topie. Wszyscy przynieśli... figurki G.I. JOE. Na szczęście każdy inną. Było jak w pokoju Tarantina. Zabawa trwała do upadłego – komandosi zostali zniesieni z pola walki dopiero gdy potracili broń i zostali pokawałkowani.