Podobno było tak: Wenders kręcił swój film we Włoszech, nie bardzo wiedząc, w jakim kierunku rozwinąć historię wypalonego zawodowo i emocjonalnie fotografa. Wtedy dotarła do niego wiadomość o śmierci Ingmara Bergmana, a następnie Michelangelo Antonioniego. Odejście mistrzów wpłynęło na ostateczny kształt fabuły. Wenders postanowił, że „Spotkanie w Palermo” będzie hołdem dla wybitnych reżyserów.

Dialog z mistrzami miał zapewne nadać filmowi głębi, tyle że wypadł groteskowo. Strzelający fotki modelkom Finn przypomina Thomasa z „Powiększenia” Antonioniego. Jednak Campino, lider punkowej grupy Die Toten Hosen, grający u Wendersa główną rolę, nie umie oddać egzystencjalnego niepokoju, który towarzyszył ponad 40 lat temu Davidowi Hemmingsowi. Jest drętwy, tak jak dziewczyny, które fotografuje. Gdy mówi napuszonym tonem o lęku przed śmiercią lub iluzji otaczającego go świata, trudno się nie roześmiać.

Ale naprawdę zabawnie robi się po przyjeździe Finna z zimnego Dusseldorfu do słonecznego Palermo. Zmęczony życiem fotograf chce odpocząć, a tymczasem zaczyna na niego polować zakapturzony facet z łukiem. Nie zdradzę tajemnicy jeśli wyjawię, że to Śmierć we własnej osobie, a jej pojawienie się ma sugerować nawiązanie do „Siódmej pieczęci” Bergmana. Tam – w jednej z najsłynniejszych sekwencji w historii kina — kostucha rozgrywała z rycerzem partię szachów, tocząc jednocześnie filozoficzną dysputę. Tu, biega za fotografem z łukiem, by w finale pogadać z nim o szkodliwości stosowania cyfrowej fotografii.

Dlaczego bawi się w Robin Hooda? Tego Wenders nie wyjaśnia. Jedno jest pewne. Łysy jak kolano Dennis Hopper w roli kostuchy łuczniczki to aktorskie kuriozum roku.

Po seansie „Spotkania w Palermo” ogarnął mnie pusty śmiech, ale obawiam się, że Bergman i Antonioni przewracają się w grobach.