Znakomity film. I potworny jak uderzenie obuchem w głowę. Pięć lat po „Weselu” Wojciech Smarzowski znów pokazuje Polskę, jakiej nie zobaczymy na reklamowych billboardach ani w kolorowych magazynach. „Urodziłem się w domu złym” – mówi w wywiadach.
Jest rok 1978. W małej wiosce w Bieszczadach, w samotnym domu, w cieniu pegeeru zostaje popełniona potrójna zbrodnia. Cztery lata później milicjanci przeprowadzają wizję lokalną z podejrzanym o morderstwo mężczyzną, który tamtego dnia przyjechał w Krośnieńskie, żeby zacząć nowe życie po rodzinnej tragedii. I po tygodniach nietrzeźwienia. W drodze do pegeeru, gdzie dostał posadę zootechnika, Świroń trafił do zagrody Dziabasów. To jest materiał na mroczny thriller i reżyser konsekwentnie, bez znieczulenia, prowadzi widza do prawdy o zbrodni.
Jednak „Dom zły” to przede wszystkim opowieść o Polsce. Gorzka, bo – pytając „Kim jesteśmy?” – Smarzowski nie sięga do narodowych wzlotów czy tradycji romantycznej. Rozlicza się z Peerelem, a jest to rozliczenie niełatwe. Nie ma w nim miejsca na dobrotliwy śmiech z barów mlecznych czy kaowców, nie ma też inteligenckich dylematów, opozycji ani książek drukowanych w drugim obiegu.
Jest groza. Moralne błoto, w którym wszyscy są unurzani, nawet tego nie zauważając. Specyficzna mentalność cwaniaków. Lewe interesy. Małe i duże. „Kupowałem w Niemczech jaja za drobne fenigi, oblepiałem polskim gównem i sprzedawałem drożej” – opowiada Świroń.
W domu złym Dziabas w skrytce w stodole pędzi bimber z grochu. Czemu nie rozkręcić produkcji, nie sprzedawać wódy ruskim? W czasie śledztwa porucznik Mróz dokopuje się do grubych afer korupcyjnych w pegeerze. Jego zwierzchnik przestrzega: „Jak Świroń będzie gadał o malwersacjach, usuńcie to. Waszej sprawy to nie dotyczy, a komuś może zaszkodzić”. Sam ma niejedno do ukrycia. A to kusi podwładnego mirażami awansu do stolicy, a to szantażuje. Pokazuje niewygodne zdjęcia i dziesiątki służbowych notatek. Bo w tym świecie wszyscy donoszą na wszystkich.