Na początku lat 80. koncern Disneya wypuścił do kin infantylną fabułkę o hakerze Kevinie (Jeff Bridges), który został wchłonięty do wnętrza komputera, gdzie stoczył walkę ze złowrogim programem. Krytycy byli dla filmu bezlitośni, widzowie nie poszli do kin. „Tron” pewnie popadłby w zapomnienie, gdyby nie pionierskie wykorzystanie animacji komputerowej.
W epoce ekspansji technologii 3D disnejowskie studio postanowiło odświeżyć tamtą opowieść w formie sequela. Znowu mamy do czynienia z hakerem trafiającym do wirtualnej rzeczywistości. Tyle, że tym razem jest to Sam, syn bohatera sprzed lat. Musi nie tylko odnaleźć ojca, ale także unicestwić jego cyfrową wersję o nazwie Clu. Zwłaszcza, że podróbka ma dyktatorskie zapędy.
Spece od efektów wykonali zadanie niemal perfekcyjnie. Dzięki nim Jeff Bridges pojawia się na ekranie w dwóch wcieleniach. Jako posiwiały Kevin i młodszy o niemal 30 lat Clu. Kopia wykonana została niezwykle realistycznie. Jest tylko jeden feler. Bridges z komputera ma zredukowaną mimikę, jak po głębokim liftingu.
Mimo to świat filmu stanowi ucztę dla oka. Wirtualna rzeczywistość utrzymana jest w ciemnych, stalowych barwach. Rozświetlają ją smugi żółci, błękitu i koloru pomarańczy. Na tak zarysowanym tle kapitalnie wypadły pojedynki na dyski i pościgi na świetlistych motocyklach. W sumie „Tron: Dziedzictwo” ogląda się jak dwugodzinny wideoklip w rytmie energetycznej muzyki duetu Daft Punk.
Niestety, twórcy zamarzyli sobie, że zrobią film na miarę „Gwiezdnych wojen” lub „Avatara”. Olśnią efektami specjalnymi i wykreują fabułę, która urośnie do rangi popkulturowego mitu otoczonego kultem przez rozentuzjazmowanych fanów. Grubo się pomylili. Wymyślona przez nich historyjka jest kretyńska. Reżyser Joseph Kosinski próbuje nas przekonać, że wirtualna kraina — szumnie nazywana w filmie Siecią — jest genialnym wynalazkiem Kevina, mogącym zmienić bieg losu ludzkości. Tymczasem przypomina prościutką grę wideo, w której chodzi jedynie o to, by zakończyć misję likwidując przeciwnika. Takie scenariusze tworzyli informatycy w czasach istnienia komputerów Atari. Dziś budzą jedynie uśmiech politowania.