To powinno być wydarzenie. Scenariusz powstał bowiem na motywach bestsellera Zygmunta Miłoszewskiego, który brawurowo łączył konwencję klasycznej powieści kryminalnej z thrillerem politycznym.
W "Uwikłaniu" – oprócz zagadki: kto zabił? – równie ważny okazywał się problem wpływu peerelowskiej przeszłości na współczesność. Miłoszewski pokazał, jak perfidnie działał komunistyczny system i co po nim zostało w naszej mentalności.
Dysponując takim materiałem, reżyser Jacek Bromski mógł stworzyć opowieść na miarę "Rewersu" czy "Domu złego". Zwłaszcza że ma na koncie nie tylko pierwszorzędne kino sensacyjne ("Zabij mnie glino"), ale także fabuły będące próbą rozrachunku z komunizmem ("Kuchnia polska" "1968. Szczęśliwego Nowego Roku").
Niestety, widzów czeka przykra niespodzianka, choć "Uwikłanie" zaczyna się intrygująco. Renomowany psychoterapeuta (Olgierd Łukaszewicz) prowadzi w Krakowie terapię metodą tzw. ustawień rodzinnych. Jego podopieczni wcielają się w określone role – np. ojca lub matki – by odnaleźć źródło własnych nerwic i traum. Jeden z pacjentów (Krzysztof Globisz) nie wytrzymuje eksperymentu i zrywa sesję. Następnego dnia zostaje zamordowany. Sprawę prowadzą doświadczony komisarz Smolar (Marek Bukowski) oraz początkująca prokurator Szacka (Maja Ostaszewska), która kiedyś miała z gliniarzem romans. I to ona odkryje, że ofiara była powiązana z dawnymi specsłużbami, a jej śmierć jest konsekwencją tajemniczej zbrodni z czasów Peerelu.