Wolę grać statecznych ojców niż gangsterów

Z Joe Mantegną rozmawia Agnieszka Kwiecień

Publikacja: 13.11.2012 00:01

Wolę grać statecznych ojców niż gangsterów

Foto: Materiały Promocyjne

65 lat kończy dziś Joe Mantegna. Wywiad z archiwum magazynu Tele z lipca 2010

Agent FBI David Rossi, bohater grany przez pana w serialu „Zabójcze umysły”, nosi imię i nazwisko człowieka, który istnieje naprawdę. Okazuje się, że to był pański pomysł...

Joe Mantegna:

O istnieniu sierżanta Davida Rossiego dowiedziałem się w czasie głośnego procesu gwiazdy futbolu amerykańskiego O.J. Simpsona, oskarżonego o zamordowanie żony. Rossi był jednym z pierwszych świadków zeznających w sądzie. Przez dwa dni obrońcy O.J. Simpsona maglowali go, próbowali podważyć zeznania, spostponować jego i policję z Los Angeles. Byłem tym poirytowany. Myślałem: przecież to zwyczajny policjant, który tylko wykonywał swoją pracę. Amerykanin włoskiego pochodzenia, tak samo jak ja. Było mi go żal, ale jednocześnie czułem ogromny podziw. Bo znosił to wszystko z wielką godnością. Tak go zapamiętałem: skromnego człowieka, ubranego w policyjny mundur, spokojnego i rzeczowego, chociaż przez cały czas był atakowany i obrażany. Pomyślałem, że chciałbym kiedyś jego imieniem nazwać któregoś ze swoich bohaterów. Taka okazja zdarzyła się kilkanaście lat później. I wtedy miałem też przyjemność poznać go osobiście. Dla mnie to było bardzo ważne spotkanie – bo David Rossi to nie tylko imię i nazwisko, ale też konkretny człowiek.

A ile w tej serialowej postaci jest z pana – aktora Joe Mantegny?

Praca w serialu pozwala na bliższą, osobistą więź z bohaterem. Aktor ma więcej czasu na budowanie postaci. Chciałem, żeby Rossi był Amerykaninem o włoskich korzeniach, bo sam nim jestem. Mogłem go w związku z tym wyposażyć w wiele własnych doświadczeń. Rossi jest człowiekiem, który zaczynał od zera, ale odniósł sukces. Trochę tak jak ja. Jeśli przez tak długi czas żyje się też życiem bohatera, to szuka się cech wspólnych. Oczywiście, są sytuacje, kiedy trudno znaleźć podobieństwa, np. gdy gra się mordercę albo psychopatę. Ale w przypadku Davida Rossiego to naprawdę nie było trudne. Jesteśmy rówieśnikami, mamy podobne doświadczenia i – wydaje mi się – także pewną dojrzałość, która przychodzi z wiekiem. Świadomość, że do pewnych spraw trzeba podchodzić z dystansem i spokojnie: piano, piano...

Aktorzy zwykle twierdzą, że bardzo przeżywają swoje role. Że trudno im się z nich otrząsnąć nawet w domu. Pan mówi, że bez kłopotu wraca do prywatnego życia po dniu spędzonym na planie mrocznego serialu kryminalnego.

Gdybym mówił, że jestem w ciężkim stresie po dniu zdjęciowym, to co mieliby powiedzieć analitycy z FBI, którzy naprawdę wykonują swoją pracę? Miałem okazję spędzić z nimi trochę czasu w ośrodku szkoleniowym w Quantico, w Wirginii. Ci ludzie codziennie mają do czynienia z seryjnymi mordercami, psychopatami, socjopatami. Ja tylko udaję. Kończy się dzień zdjęciowy, słyszę „cięcie”, odkładam plastikową broń i idę do domu. To nie mnie należy się podziw i troska, tylko ludziom, którzy naprawdę wykonują tę trudną pracę.

W serialu sprzed kilku lat – „Joan z Arcadii” – też grał pan policjanta. Wygląda na to, że na dobre zerwał pan z czarnymi charakterami, które zapamiętaliśmy z „Ojca chrzestnego 3” czy serialu „Ostatni Don”.

Niezupełnie... W kreskówce „Rodzina Simpsonów” od 18 lat „gram” mafioza Grubego Tony’ego. To jest mój rekord, bo z żadną rolą w całej mojej karierze nie byłem związany tak długo. Ale rzeczywiście, w jakimś momencie zacząłem szukać sposobu na zrównoważenie ról negatywnych. Jako Amerykanina o włoskich korzeniach zawsze mnie irytował stereotyp, że każdy, kto nosi włoskie nazwisko, musi mieć coś wspólnego z mafią, przestępczością itp. Nie będę twierdził, że takich przypadków nie ma, ale skoro ten – powiedzmy sobie – odsetek ma swoją reprezentację w filmach, to czemu nie miałaby posiadać swojej reprezentacji cała uczciwa reszta.

Ale sam pan w jednym wywiadzie stwierdził, że w rolach mafiozów najlepiej sprawdzają się aktorzy o włoskich korzeniach.

Oczywiście, przecież chodzi też o typ urody, temperament, znajomość języka i wiele innych elementów. I jestem naprawdę dumny z roli Joeya Zazy w „Ojcu chrzestnym 3” czy Pippiego De Leny w „Ostatnim Donie”. Po prostu z wiekiem człowiek chce grać postaci bliższe mu psychologicznie – dlatego dziś chętniej wcielam się w statecznych ojców rodzin niż gangsterów. Powoli przychodzi już zresztą pora na dziadków.

Polscy telewidzowie pamiętają pana m.in. z roli Fidela Castro w „Mojej kochanej zabójczyni”. Miał pan też okazję wcielić się w Deana Martina w „Ludziach rozrywki”. Granie autentycznych postaci to nie lada wyzwanie...

O tak. Oczekiwania są większe, trzeba się konfrontować z wyobrażeniami, jakie mają widzowie. W Ameryce każdemu wydaje się, że zna Deana Martina, to była kultowa postać, wychowaliśmy się na niej. Musiałem włożyć sporo wysiłku w przygotowania do tej roli. Dla mnie kluczem do bohatera często jest jego głos – to, jak brzmi. Kiedy byłem chłopcem, mieliśmy w telewizji reklamę płatków śniadaniowych z misiem Sugar Bear, którego wszyscy bardzo lubili. Pomyślałem, że tak powinien brzmieć mój Dean Martin. Z kolei Fidel mówi bardzo szybko, wysokim głosem – większość ludzi jest tym zaskoczona, bo znają go głównie ze zdjęć. Budując postać, składa się ją właśnie z takich drobiazgów.

Ma pan ustaloną pozycję jako aktor filmowy i teatralny, na koncie wiele znakomitych ról. Ale dziś można pana oglądać głównie w telewizji. Wiele hollywoodzkich sław wybiera podobną drogę, np. Glenn Close, która gra w serialu „Układy”. Dlaczego?

Jednym z powodów jest na pewno jakość. A coraz więcej świetnych autorów trafia do telewizji. To jasne, że każdy, kto pisze scenariusz, chce go zobaczyć w realizacji. Pracując dla filmu, autor na rezultat może czekać latami, a scenarzyści serialowi efekt swojej pracy oglądają już w ciągu tygodnia. Dla aktora scenariusz jest bardzo ważny. Zresztą, co lepszego może się przydarzyć aktorowi, jeśli może spróbować różnych rzeczy: telewizji, kina, teatru? Widzę, ile sam na tym skorzystałem. Z telewizją zetknąłem się w Los Angeles jeszcze w latach 80. – już wtedy widać było, jaki ma ogromny potencjał. Wtedy dla mnie najważniejszy był Broadway i sukces w 1984 r. sztuki Davida Mameta „Glengarry Glen Ross”. Od tego momentu zaczęła się naprawdę także moja filmowa kariera. A dziś okazuje się, że to, co zrobiłem w telewizji przez kilka ostatnich lat, ma większą publiczność niż wszystkie moje kinowe role zagrane w ciągu prawie 40 lat. Ale to nie jest powód, żeby być niezadowolonym.

Zmiana profilu kariery na bardziej telewizyjny w pańskim przypadku podyktowana była także względami osobistymi.

Tak, nimi przede wszystkim. Przejście do telewizji łączyło się ze zmianą stylu życia, na której mi bardzo zależało. Spędziłem wiele lat na walizkach. Towarzyszyła mi rodzina, ale gdy córki zaczęły dorastać, takie życie przestało być dla nich korzystne. Nie chciałem, żeby rodzina ponosiła koszty mojej kariery. Uznałem, że muszę coś zmienić. Teraz pracuję – w jednym miejscu, z tą samą grupą ludzi, wieczorem wracam do domu i jestem z bliskimi. Jestem z tego powodu szczęśliwy.

Jak z perspektywy kilkudziesięciu lat zmieniła się telewizja?

Stała się częścią naszego życia, w sensie dostępności – jest wszędzie. Granica między życiem a telewizją zaczęła się zacierać. Dzieci wychowują się na programach telewizyjnych, ich bohaterami są postaci z seriali i kreskówek. Odkąd pojawił się reality show – ludzie zostają gwiazdami, grając siebie.

Gdzie w takim razie jest miejsce na prawdziwą sztukę?

Dla prawdziwych artystów zawsze będzie miejsce. Dla ludzi, którzy mają pasję i chcą robić dobre filmy. Oczywiście, pieniędzy dziś nie ma tyle co kiedyś i nikogo już nie stać na rozrzutność. Ale na rozrywkę pieniądze się znajdą. W dobie kryzysu niektóre media, takie jak telewizja, przeżywają wręcz rozkwit. Ludzie wolą zostać w domu i pooglądać za darmo telewizję, niż płacić za bilet do kina. W Ameryce ogólnie cierpimy na brak szacunku dla starszych generacji artystów, dla doświadczenia. Jest ta fiksacja na punkcie młodości. Ale ja mam nadzieję, że prawdziwi artyści nawet w tych warunkach znajdą sposób, żeby tworzyć. Tak jak Francis Ford Coppola, który zabrał się do robienia filmów niezależnych.

Pańska koleżanka po fachu, Catherine Keener, powiedziała kiedyś, że aktor jest tak dobry, jak dobry jest reżyser. Pan miał okazję pracować z wieloma reżyserskimi znakomitościami. Co panu dały te spotkania?

Miałem wielkie szczęście, że mogłem pracować z takimi twórcami, jak Woody Allen czy David Mamet. Im zawdzięczam szczególnie dużo, bo dali mi najważniejsze narzędzie, którym posługuje się aktor: słowo. Bez tekstu, scenariusza bylibyśmy mimami. Współpraca z Mametem pod wieloma względami była wyjątkowa. Obaj jesteśmy z Chicago, gdy się spotkaliśmy – ja byłem początkującym aktorem, on zdobywającym uznanie dramaturgiem. „Glengarry Glen Ross” na Broadwayu dla nas obu było przełomem.

Co znaczy dla pana słowo „sukces”?

Przez lata nauczyłem się, że naszym celem nie jest dotrzeć do jakiegoś punktu, tylko do niego dążyć. Po 40 latach w zawodzie uprawianie go wciąż sprawia mi przyjemność. Tę samą, którą poczułem, mając kilkanaście lat, w szkole średniej, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z aktorstwem. A to – moim zdaniem – oznacza, że odniosłem sukces.

Trwające już ponad 35 lat solidne małżeństwo, takie jak pańskie, to w show-biznesie wyjątek. Jak wszyscy Włosi jest pan przywiązany do rodzinnych tradycji...

Z pewnością. Wychowałem się w środowisku zorientowanym na rodzinę bardzo mocno. Pamiętam, jaką sensacją był rozwód jednego z kuzynów. Wszyscy byli w szoku. Ale nie mówię, że rozwód to coś złego. Jestem realistą. Jednak myślę, że bardzo dużo zależy od nas samych, od determinacji. Oboje z żoną jesteśmy potomkami emigrantów. Moi dziadkowie przyjechali z Włoch, jej – z Czech. W życiu są różne sytuacje, bywa ciężko i wtedy wydaje się, że najprościej byłoby się rozstać, uciec. Małżeństwo przypomina jazdę rollercoasterem. Jeśli robi się niebezpiecznie, możesz wysiąść albo trzymasz się mocniej i jedziesz dalej. My mówiliśmy sobie: wytrzymajmy, spróbujmy przez to przejść. Nie można uciekać za każdym razem, kiedy robi się ciężko. Wysiądziesz z jednej kolejki, wsiadasz do innej. Raz uciekniesz, będziesz uciekał zawsze.

Chicago to pańskie miejsce na ziemi?

To moje rodzinne miasto. Do miejsca, gdzie człowiek się urodził, pozostaje sentyment na całe życie.

Za czym w Chicago by pan tęsknił?

Za wieloma rzeczami... za pizzą i włoskimi kanapkami z wołowiną.

Lipiec 2010

 

 

Joe Mantegna

Urodził się 13 listopada 1947 roku w Chicago w rodzinie o włoskich korzeniach. Na koncie ma ponad 130 ról filmowych i telewizyjnych. Odniósł sukces także jako aktor teatralny.

Na dużym ekranie debiutował w krótkim filmie „Medusa Challenger” (1976). W 1984 roku otrzymał prestiżową nagrodę teatralną Tony Award za rolę Richarda „Ricky’ego” Romy w sztuce Davida Mameta „Glengarry Glen Ross”. Tak zaczęła się długa i owocna współpraca tych dwóch artystów. Mantegna zagrał w kilku reżyserowanych przez Mameta filmach: „Domu gry” (1987), „Fortuna kołem się toczy” (1988), „Wydziale zabójstw” (1991) i „Mistrzu” (2008). Wystąpił też w dwóch filmach Woody’ego Allena: „Alicja” (1990) i „Celebrity” (1998).

Mantegna stworzył wiele niezapomnianych kreacji, m.in. w „Ojcu chrzestnym 3” (1990) Francisa Forda Coppoli, „Smaku wolności” (1999) Barry’ego Levinsona i komedii romantycznej „Zapomnij o Paryżu” (1995) Billy’ego Crystala. Od 2007 r. wciela się w agenta FBI Davida Rossiego w serialu kryminalnym „Zabójcze umysły”.

Mieszka w Chicago, jest ojcem dwóch córek. Starsza jest chora na autyzm. Młodsza – Gia Mantegna – jest aktorką, razem z ojcem wystąpiła w filmie „Wujek Nino” (2003). Żona Arlene Vrhel ma czeskie korzenie. Jest właścicielką restauracji Taste Chicago w Burbank w Kalifornii.

65 lat kończy dziś Joe Mantegna. Wywiad z archiwum magazynu Tele z lipca 2010

Agent FBI David Rossi, bohater grany przez pana w serialu „Zabójcze umysły”, nosi imię i nazwisko człowieka, który istnieje naprawdę. Okazuje się, że to był pański pomysł...

Pozostało 98% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu