Stawiam na minimalizm

Jacek Borcuch zaczynał jako aktor w musicalu, dziś kręci ambitne filmy. Najnowszy, „Nieulotne" -został nagrodzony na festiwali w Sundance - pisze Barbara Hollender

Publikacja: 08.02.2013 16:35

Stawiam na minimalizm

Foto: materiały prasowe

Na prestiżowym, amerykańskim festiwalu Sundance Jacek Borcuch ma niemal abonament. Trzy lata temu trafił tam jego film „Wszystko, co kocham" – opowieść o uczuciu dwojga nastolatków u progu lat 80. W styczniu tego roku zaproszono do konkursu „Nieulotne", a operator Michał Englert przywiózł ze Stanów nagrodę za zdjęcia.

Słońce Hiszpanii, śliczna dziewczyna, chłopiec o urodzie cherubina i miłość. Radosna, szczęśliwa. Tak zaczyna się film „Nieulotne". Ale Jacek Borcuch nie robi komedii romantycznych. Młodzieńcze marzenia muszą zmierzyć się z rzeczywistością. Z tragedią, która dotknie chłopaka i zburzy jego świat.

Już nie chcę wzruszać

Borcuch zrobił film o gwałtownym dojrzewaniu i utracie niewinności. Zadał najważniejsze pytania: o odpowiedzialność za własne czyny, o sumienie, o to, czy można żyć w niezgodzie z samym sobą. Jak żyć ze skazą w psychice, nosząc w sobie potworną tajemnicę i poczucie winy?

Bohaterowie jego poprzedniego filmu „Wszystko, co kocham" też byli na początku życiowej drogi. I też przeżywali pierwszą miłość. Ale 20 lat mieli w latach 80. Wtedy, gdy wszystko w Polsce kotłowało się, a polityka na co dzień wdzierała się w ich życie. Rozdzielała ich, bo chłopak był synem wojskowego, a dziewczyna – działacza „Solidarności". Romans Michała i Kariny z „Nieulotnego" jest czysty. Wyabstrahowany z kontekstów społecznych. Opowiedziany bardzo surowo, w ciszy. Kamera Michała Englerta długo obserwuje bohaterów, nic nie odwraca uwagi od ich problemów ani nie ułatwia widzowi odbioru.

– Kiedyś kochałem się w kinie wielkich kreatorów jak Sergio Leone czy Giuseppe Tornatore – mówi reżyser. – Chciałem uprawiać podobne kino. W moich poprzednich filmach: „Tulipanach" i „Wszystko, co kocham", próbowałem widzów dotknąć, poruszyć. W „Nieulotnym" mogłem pójść podobnym tropem. Leszek Możdżer wykonałby piękną muzykę napisaną przez mojego brata Michała Blooma, można było widza wzruszyć. Ale pomyślałem, że to za łatwe. Że spróbuję inaczej. Coraz bardziej fascynują mnie minimalizm i prostota.

Ale jedno się nie zmienia. Jacek Borcuch robi kino bardzo osobiste.

Zobacz zwiastun filmu „Nieulotne"

„Tulipany" były marzeniem o pięknej starości, jaka rzadko się zdarza, ale przecież mogłaby. „Wszystko, co kocham" to kino biograficzne. A bohaterka „Nieulotnego" pochodzi z Kwidzyna jak reżyser. Także dlatego, że władze miejskie, dumne z sukcesów Borcucha, wsparły jego film finansowo.

Jacek Borcuch chętnie czerpie z własnych doświadczeń. A ma z czego. To artysta, który długo szukał swojej drogi, zmieniał zajęcia, ryzykował, stawiał wszystko na jedną kartę. – Winien jest mój brak zdecydowania. Paskudna cecha, ale czasem w życiu przydatna. Bo każe przeanalizować wszystkie możliwości.

Twierdzi, że jest produktem prowincji i roku 1989.

– W małych miastach żyje dużo ludzi niespełnionych, którzy nie mieli odwagi, żeby wypłynąć. Często mają gorszy punkt startowy. Jak przyjechałem do Warszawy w wieku 21 lat, to nagle okazało się, że moi rówieśnicy ze stolicy czytali inne książki, oglądali inne filmy, chodzili na inne koncerty. Byli w centrum życia intelektualnego. W Kwidzynie, w liceum o długiej tradycji, w piwnicy był napis „Katyń pomścimy". Był rok 1985, a ja pytałem ojca, o co chodzi. Nie miałem o Katyniu pojęcia. Ale jednocześnie w mieszkańcach prowincji tkwi głód sukcesu. Chcą udowodnić, że nie są gorsi. Kiedy skończyła się komuna, miałem 19 lat i poczucie, że wszystko jest możliwe. Jak pokolenie powojenne, które zrujnowany świat tworzyło od nowa. Pozwoliłem sobie na odwagę. Pomyślałem: „Chcę zrobić film, to go zrobię".

Wychowany na Hłasce

Ale za kamerą stanął, gdy zbliżał się do trzydziestki. A przedtem przeżył niejedno. Najpierw było dzieciństwo w Kwidzynie. Jego ojciec, jak ten z „Wszystko, co kocham", jest wojskowym. Matka – pielęgniarką.

Zwiastun filmu "Wszystko co kocham"

– Mam dobrych rodziców, którzy chcieli, żebyśmy z bratem wyszli na ludzi – mówi Jacek Borcuch. – Ojciec ma pragmatyczny, ścisły umysł. Stale czytał, w księgarniach odkładali mu rzeczy w Kwidzynie niemal nieosiągalne: tomy Hłaski, Stachury, Gombrowicza. To było jak wirus, do dzisiaj kupuję mnóstwo książek. Mama z kolei zawsze była cudownie szalona. To ona posłała nas do szkoły muzycznej i pielęgnowała w nas ekscentryczność. Pamiętam, jak oburzała się, gdy w konkursie chopinowskim przegrał niezwykły artysta Ivo Pogorelic. Dzięki mamie zakochałem się w kinie. Kiedy ojciec zasypiał nad książką, rozkładała na ziemi kołdrę i oglądaliśmy z bratem filmy. A telewizja pokazywała wtedy mnóstwo klasyki. Pamiętam z dzieciństwa francuską Nową Falę i „Do utraty tchu" Godarda, „Fahrenheita 451" Truffauta i „Powiększenie" Antonioniego.

Szkoda czasu na szkołę

Jacek chciał zostać śpiewakiem operowym. Słuchał Giuseppe di Stefano, Luciano Pavarottiego. Po maturze pojechał do Gdyni („Warszawa wydawała mi się wtedy równie odległa jak Nowy Jork") i uczył się w studium wokalno-aktorskim Baduszkowej. Mając 21 lat, w Teatrze Muzycznym w Gdyni śpiewał główną rolę w wystawionym przez Jerzego Gruzę musicalu „West Side Story". Dlaczego nie został przy tym zawodzie?

– Sam nie wiem. Chyba przeraziła mnie dyscyplina życia i pilnowania głosu. Przeziębienie, chrypa i zaraz trzeba odwoływać spektakl. A poza tym do Gdyni co roku przyjeżdżali na festiwal filmowcy, pokazywali swoje filmy. Zaraziłem się ich pasją.

Zdał do warszawskiej szkoły teatralnej, był na roku z Michałem Żebrowskim i Agnieszką Krukówną. Opiekun: Anna Seniuk, zajęcia z Zapasiewiczem. Rewelacja. Wytrzymał kilka tygodni. Miał już wtedy za sobą pracę na scenie, nie znosił szkolnego reżimu i dziwnej maniery starszych studentów, którzy mówili przez nos, sztucznym „aktorskim" głosem.

– Doszedłem do wniosku, że życie jest za krótkie, żeby spędzić kolejne lata w szkole – przyznaje. – A poza tym byłem zakochany. Moja dziewczyna wyjechała do Hiszpanii, więc pojechałem za nią. Juliusz Machulski, któremu opowiedział kiedyś o tej wyprawie, uznał, że to dobry materiał na komedię. Ale wtedy śmiesznie nie było. Borcuch wrócił do kraju spłukany i sam.

– Tam skończyło się moje dzieciństwo, zrozumiałem, że życie to nie igraszka – mówi. Jako dojrzały człowiek przez cztery lata studiował filozofię, by – jak przyznaje – „skonfrontować własne wyobrażenia o świecie z tym, co myśleli najmądrzejsi". Wrócił też do muzyki, z bratem grali w zespole, nagrywali teledyski. I właśnie ze świata muzyki wyciągnął go w 1999 roku Krzysztof Krauze. Zobaczył jego zdjęcia, zadzwonił, zaoferował mu jedną z głównych ról w „Długu".

Telewizja jest OK

Świetnie zagrał młodego biznesmena, którego spirala zła i szantażu prowadzi do zbrodni. Ale nie został aktorem. Czasem wprawdzie zarabiał, grając w serialach, ale myślał już o reżyserii. Szykował scenariusz eksperymentalnego „Kallafiorra". Zrobił go zaraz po skończeniu prac nad „Długiem". Kupił taśmę, wynajął pomieszczenia, zatrudnił operatora, który miał jedną z pierwszych kamer cyfrowych, sam trzymał mikrofon. Wszyscy pracowali za darmo. Zrobili film o zwariowanych, nieobliczalnych, a jednocześnie przygniecionych własnymi marzeniami ludziach.

Potem były już „Tulipany". Film o tych, którzy przeszli już smugę cienia. O przyjaźni, lojalności, ciepłej, spokojnej miłości. I dwa obrazy, które trafiły do Sundance i przylepiły do niego etykietkę „młode kino". Ale sam Borcuch mówi, że ten etap już skończył. Dla telewizji HBO reżyseruje serial „Bez tajemnic".

– Nie da się w Polsce żyć z samego kina, a to ciekawy cykl. W Ameryce telewizja przeżywa renesans jakościowy. Stacje emitują klasykę filmową albo ambitne kino współczesne. „Bez tajemnic" jest serialem bardzo wymagającym, a jednak ma dużą widownię. Szykuje też nowy projekt.

– Michał Englert, zapytany czy ma jakieś credo, odpowiedział: „Moim jedynym credo jest nie mieć credo". Coś w tym jest. Mam w sobie podobną przekorę. Znalazłem własny język filmowy we „Wszystko, co kocham" i teraz robię, co się da, żeby go zniszczyć. Nie da się porzucić samego siebie, ale też nie chcę się powielać. „Nieulotne" wyczerpało we mnie temat młodości. Kolejne filmy są jego szkołą filmową. Świetnie pracuje z aktorami, ma zgraną ekipę. Dziś ma 42 lata, a kiedy pytam, czy nie żałuję, że nie szedł do zawodu reżysera konsekwentnie i nie zrealizował więcej filmów, odpowiada: – Nie, wszystko w życiu jest po coś – twierdzi. – Nie byłbym w miejscu, w jakim jestem, gdybym nie robił tego, co robiłem. Mam córkę, która jest dla mnie najważniejsza na świecie, i spełniam swoje pasje.

Na prestiżowym, amerykańskim festiwalu Sundance Jacek Borcuch ma niemal abonament. Trzy lata temu trafił tam jego film „Wszystko, co kocham" – opowieść o uczuciu dwojga nastolatków u progu lat 80. W styczniu tego roku zaproszono do konkursu „Nieulotne", a operator Michał Englert przywiózł ze Stanów nagrodę za zdjęcia.

Słońce Hiszpanii, śliczna dziewczyna, chłopiec o urodzie cherubina i miłość. Radosna, szczęśliwa. Tak zaczyna się film „Nieulotne". Ale Jacek Borcuch nie robi komedii romantycznych. Młodzieńcze marzenia muszą zmierzyć się z rzeczywistością. Z tragedią, która dotknie chłopaka i zburzy jego świat.

Pozostało 93% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów