Na prestiżowym, amerykańskim festiwalu Sundance Jacek Borcuch ma niemal abonament. Trzy lata temu trafił tam jego film „Wszystko, co kocham" – opowieść o uczuciu dwojga nastolatków u progu lat 80. W styczniu tego roku zaproszono do konkursu „Nieulotne", a operator Michał Englert przywiózł ze Stanów nagrodę za zdjęcia.
Słońce Hiszpanii, śliczna dziewczyna, chłopiec o urodzie cherubina i miłość. Radosna, szczęśliwa. Tak zaczyna się film „Nieulotne". Ale Jacek Borcuch nie robi komedii romantycznych. Młodzieńcze marzenia muszą zmierzyć się z rzeczywistością. Z tragedią, która dotknie chłopaka i zburzy jego świat.
Już nie chcę wzruszać
Borcuch zrobił film o gwałtownym dojrzewaniu i utracie niewinności. Zadał najważniejsze pytania: o odpowiedzialność za własne czyny, o sumienie, o to, czy można żyć w niezgodzie z samym sobą. Jak żyć ze skazą w psychice, nosząc w sobie potworną tajemnicę i poczucie winy?
Bohaterowie jego poprzedniego filmu „Wszystko, co kocham" też byli na początku życiowej drogi. I też przeżywali pierwszą miłość. Ale 20 lat mieli w latach 80. Wtedy, gdy wszystko w Polsce kotłowało się, a polityka na co dzień wdzierała się w ich życie. Rozdzielała ich, bo chłopak był synem wojskowego, a dziewczyna – działacza „Solidarności". Romans Michała i Kariny z „Nieulotnego" jest czysty. Wyabstrahowany z kontekstów społecznych. Opowiedziany bardzo surowo, w ciszy. Kamera Michała Englerta długo obserwuje bohaterów, nic nie odwraca uwagi od ich problemów ani nie ułatwia widzowi odbioru.
– Kiedyś kochałem się w kinie wielkich kreatorów jak Sergio Leone czy Giuseppe Tornatore – mówi reżyser. – Chciałem uprawiać podobne kino. W moich poprzednich filmach: „Tulipanach" i „Wszystko, co kocham", próbowałem widzów dotknąć, poruszyć. W „Nieulotnym" mogłem pójść podobnym tropem. Leszek Możdżer wykonałby piękną muzykę napisaną przez mojego brata Michała Blooma, można było widza wzruszyć. Ale pomyślałem, że to za łatwe. Że spróbuję inaczej. Coraz bardziej fascynują mnie minimalizm i prostota.