Przekroczył sześćdziesiątkę, ale nie przestał być niepokornym, zbuntowanym i ...bardzo młodym człowiekiem. Jego seminarium, a właściwie niemal performance „Away with Words" był wydarzeniem Camerimage. Tak dużym, że powtórzył je następnego dnia drugi raz, bo chętni nie mieścili się w sali.
— Australijczycy mają poczucie izolacji. Nie wiedzą, kim naprawdę są, bo nie mają skali porównawczej, nie znają innych ludzi, innych kultur. Dlatego często wyruszają w świat, żeby odnaleźć siebie. Ja też jako młody chłopak tak zrobiłem. Byłem marynarzem, mieszkałem w kibucu, imałem się rozmaitych zajęć. A potem pokochałem Azję i zostałem tam. Myślę, że człowiek otwarty może mieszkać wszędzie. Może wybrać sobie własne miejsce do życia — powiedział mi kiedyś operator Chris Doyle.
Jest legendą. Urodził się w 1952 roku w Australii. Ale zakochał się w Azji. Jest autorem zdjęć do wielu filmów najsłynnieszych azjatyckich reżyserów Zhanga Yimou, Chena Kaige, Stana Kwana, Wonga Kar-waia (m.in. „Happy Together", „Spragnieni miłości"). Pracuje też na Zachodzie, był operatorem m.in. filmów Philipa Noyce'a („Spokojny Amerykanin", „Rabbit-Proof Fence"), Barry'ego Levinsona („Liberty Heihgts"), Gusa van Santa („Psychol", „Paranoid Park").
Co ciekawe, ten wybitny operator, który jak nikt inny potrafi wyczarowywać na ekranie kolory i nastroje, nigdy nie skończył szkoły filmowej.
— Moją szkołą filmową było życie — mówił mi. — Zagubiłem się w Kalkucie, na pustyni w Indiach zrozumiałem czym jest samotność, w zimnym mieście w północnej Europie poznałem uczucie obcości. Takie doświadczenia kształtują wrażliwość człowieka, a więc także jego sposób pisania czy patrzenia na świat. Właściwie wpływają na wszystko — na to, jaką jesteś matką i jak gotujesz. Od ustawiania ostrości są asystenci. Ja wnoszę na plan swoje doświadczenia.