Jak było? Krócej niż zwykle. I poważniej. Na scenie niewiele było żartów autotematycznych, wygłupów i osobistych przytyków, które często dominowały na Oscarowych galach. Za to więcej odniesień do bohaterów filmów i niepokojów współczesnego świata. Zresztą już sam zestaw nominowanych tytułów i artystów świadczył, że Hollywood przestał żyć własnymi sprawami i zaczął uważniej rozglądać się wokół.
Terroryzm, traumy początku XXI wieku i trudne wychodzenie z kryzysu sprawiły, że nawet w wielkich studiach powstają produkcje, których autorzy pokazują niełatwą codzienność Ameryki lub bez znieczulenia rozliczają się z jej przeszłością. To prawda, artyści tacy choćby jak Brytyjczyk Sam Mendes od dawna wytykali Amerykanom, że za małą stabilizacją mogą kryć się niespełnienia, obłuda, poczucie braku sensu. Ale ta fala przybrała na sile w czasie kryzysu. W 2008 roku o Oscary walczyły dwa rewelacyjne, potwornie gorzkie tytuły „To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen i „Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona.
Prawdziwe historie
Dziś niepokój na dobre zakradł się na amerykański ekran. Filmowcy szukają tematów w gazetach. Na ceremonii rozdania Oscarów obok aktorów siedzą pierwowzory ich bohaterów. 80-letnia Irlandka Philomena Lee, która po pół wieku trafiła na ślad własnego syna, zabranego jej przez siostry zakonne do adopcji w latach 50. ub. wieku. Richard Phillips, kapitan statku porwanego przez somalijskich piratów w 2009 roku. Statuetkę za scenariusz adaptowany odbiera John Ridley, który przystosował na ekran pamiętnik napisany przez Solomona Northupa. Ten Afroamerykan, wolny człowiek, został w 1841 roku porwany w Waszyngtonie i sprzedany jako niewolnik na Południu. W niewoli spędził 12 lat, upokorzony i pozbawiony jakichkolwiek praw obywatelskich.