Recenzenci piszą: niemiecka „Bonnie i Clyde". To rzeczywiście jest mieszanka thrillera, filmu detektywistycznego i romansu. Z przewagą tego ostatniego, czemu zresztą nie można się dziwić, bo – jak wskazuje tytuł – rzecz jest o kobiecie napadającej na banki. A Gisela, jak to baba, dużo może poświęcić dla miłości.
Lata 60. poprzedniego wieku. Szary świat robotnicy z fabryki tapet. Praca przy taśmie – nudna i bezsensowna. Równie beznadziejny dom, w którym zrzędliwa matka traktuje 30-letnią córkę jak starą pannę i namawia na ślub z nieatrakcyjnym facetem, który ma względem niej „poważne zamiary": obiecuje domek z ogródkiem, pralkę i... dzieci.
Ale Gisela, choć jest szarą myszką, ma inne marzenia. Z tęsknotą patrzy na dziewczyny z reklam, luksusowe, z czerwonymi ustami. Chce jechać na Capri, skosztować bajkowego życia. Kiedy spotyka faceta, który napada na banki, wchodzi w interes. Całymi dniami tyra w fabryce, a potem wkłada perukę i modną sukienkę, bierze spluwę i terroryzuje bankierów. Trafia na pierwsze strony gazet: „Rabuś z pięknymi nogami", „Napad w szpilkach". Tylko że bardziej niż na pieniądzach i sławie zależy jej na uczuciu.
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Gisela Werler obrabowała kilkanaście banków. Została skazana na dziewięć lat więzienia, jej wspólnik Hermann Wittorf – na 15. W 1968 roku w więzieniu się pobrali. Po odbyciu kary byli razem aż do śmierci. Ich łupów nigdy nie odnaleziono, więc można przypuszczać, że mieli za co żyć.
Alvart opowiada tę historię wartko i z humorem. Przykład? Choćby taki: w czasie jednego z pierwszych napadów między Giselą a kasjerem odbywa się taka rozmowa: „Ile tego jest?". „43 tysiące". „Jak długo musiałbyś na to pracować?". „Sześć lat". „To znaczy, że źle wybrałeś robotę".