Wiedzieliśmy, że Krzysztof odchodzi. Ale gdzieś zawsze tli się jakaś iskierka nadziei. Cuda? Zdarzają się przecież. Jeszcze myśleliśmy: „Jest". Dzisiaj stało się to nieodwracalne. Krzysztof Krauze umarł. W dniu wigilijnym.
Kim był? Fantastycznym artystą. Człowiekiem, który zostawił nam „Dług", „Plac Zbawiciela", „Mojego Nikifora", „Papuszę". Kiedyś mi powiedział: „W jakimś momencie człowiek powinien sobie zadać pytanie: Kim jestem? Zedrzeć z siebie maski, pozbyć się złudzeń. Bo iluzje na własny temat są absorbujące i wyczerpujące. Szkoda tracić na nie energię. I czas, którego tak naprawdę człowiek nie ma zbyt dużo.
Krzysztof stale starał się dowiedzieć, kim jest. Ale wiedział na pewno kim nie jest. Bo nie był, nie chciał być reżyserem-rzemieślnikiem. Stawał za kamerą tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia — zwykle o tych słabszych, którzy sami nie mieli siły krzyczeć. Powtarzał, że filmy robi się „w obronie". Ludzi, spraw, wartości. Dlatego nie robił filmów o nowobogackich biznesmenach, tylko o tych, którzy idą przez życie z trudem.
Był w tym wszystkim prawdziwy. Sam też nigdy nie gonił za pieniędzmi, sławą. To nie było dla niego najważniejsze. Zwłaszcza, że trafił na kobietę, która tę jego niechęć do współzawodnictwa zaakceptowała, a nawet wzmocniła wnosząc do jego życia harmonię i ciepło. Z Joasią Kos-Krauze poznali się w czasie zdjęć do „Długu", pobrali tuż przed pierwszym klapsem „Mojego Nikifora", do którego pisali już razem scenariusz. Kolejne filmy wspólnie przygotowali i reżyserowali. Joasia była od Krzysztofa młodsza o pokolenie, ale tego się nie czuło. Tworzyli piękną parę, czasem się kłócili, bo oboje byli silnymi osobowościami, ale było między nimi coś, co zdarza się rzadko — wzajemny szacunek, pewność, że mogą na siebie liczyć, zdolność do poświęcenia. I Joanna potrafiła być z Krzysztofem do końca. Wiernie, z oddaniem i miłością. Tak, jak trzeba być z człowiekiem, który gaśnie i odchodzi. Mądra i świadoma, zapewniła Krzysztofowi godną śmierć. Był nawet taki moment, gdy po rozmowach z lekarzami, zadzwoniła do kilkorga najbliższych przyjaciół Krzysztofa: „To jest czas pożegnania" — powiedziała. Był początek października. Joanna wiedziała, że guz, który zabrał Krzysztofowi smak i wzrok w jednym oku, będzie coraz bardziej zachłanny.
Kiedy się poznali Krzysztof Krauze (rocznik 1953) miał już za sobą kawał życia. Syn znanego warszawskiego adwokata i aktorki, skończył wydział operatorski. Ale nie chciał robić zdjęć, myślał o reżyserii. Przeżył czas stanu wojennego, potem za tę chwilę wolności zapłacił kilkoma latami emigracji. Ale wrócił do kraju, w 1984 roku zrealizował ważny dokument „Jest" o pielgrzymce ze wsi Zbrosza Duża spod Grójca na spotkanie z papieżem. Cztery lata później zadebiutował w fabule „Nowym Jorkiem, czwartą rano" — zrobioną z przymrużeniem oka historią bufetowej z prowincji, która marzy o życiu w Ameryce. Dostał nagrodę za debiut, ale sam uznał ten film za porażkę. Przez 8 lat nie stanął za kamerą. Ale mówił: „Wszystko w życiu człowieka dzieje się po coś. Zacząłem rozumieć, dlaczego wyszedł mi „Jest". Tam było dotknięcie prawdy. I to jedyna droga. Trzeba się do tej prawdy dogrzebywać.