Większość naszych codziennych działań pozostawia po sobie ślady. Najgorsze jest to, że zupełnie niechciane. Figurujemy w dziesiątkach baz danych, więc gdy korzystamy z kart kredytowych, surfujemy po Internecie, kupujemy usługi czy tankujemy paliwo, zostawiamy w tych bazach informacje o naszych działaniach. Gdy wchodzimy do pracy, hipermarketu czy metra, nasze twarze są rejestrowane przez kamery przemysłowe.
Gdyby te informacje ktoś zebrał, powstałaby całkiem ciekawa historia o nas samych. Nie byłyby to jednak wielowymiarowe sylwetki ludzi z ich przekonaniami i poglądami. W większości przypadków byłby to zbiór naszych preferencji jako konsumentów. Czyli dokładnie to, czego potrzebują marketerzy, aby wiedzieć, jaką reklamę nam pokazać i co można nam sprzedać.
Jeśli więc nic złego nie robimy, nie mamy się czego obawiać. Choć już sama możliwość totalnej inwigilacji wywołuje ciarki na plecach.
Jednak, gdyby jakiś totalitarny wódz przyszłości chciał oprzeć na zostawianych przez nas śladach swoją władzę, miałby z tym problem. Mógłby namierzać jednostki, ale nie mógłby zniewolić społeczeństwa. Widać to chociażby w Chinach, które starają się ograniczyć swobodę korzystania z Internetu. Te próby są skuteczne tylko na krótką metę. Bo nawet chiński socjalistyczny kapitalizm uległ globalnej wiosce.
Totalitarnym przywódcom marzy się, by mieć takie informacje o obywatelach, które dadzą im władzę pełną i nieograniczoną. A w tym celu musieliby poznać nie tylko informacje osobowe, ale przede wszystkim mieć wiedzę o naszych myślach i przekonaniach.