Delegacja na medal

Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Berlinie możemy przeżyć piękne chwile. Mamy kandydatów do medali, trójka wydaje się najmocniejsza. Kulomiot, tyczkarka, młociarka. Medal średnio co trzy dni – nie byłoby źle

Publikacja: 14.08.2009 06:09

Tomasz Majewski (1981), mistrz olimpijski w pchnięciu kulą (21,51 m). Rekordzista Polski (21,95 m, n

Tomasz Majewski (1981), mistrz olimpijski w pchnięciu kulą (21,51 m). Rekordzista Polski (21,95 m, najlepszy wynik na świecie w tym roku). Absolwent Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wychowanek WMKS Płońsk, obecnie AZS AWF Warszawa

Foto: Fotorzepa, Roman Bosiacki Roman Bosiacki

[srodtytul]Mistrz z metra[/srodtytul]

Rok po złocie igrzysk mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski wciąż jeździ na treningi z warszawskiego Ursynowa na Bielany metrem i czyta literaturę fantasy. Ten rok miał dobry – poprawił rekord Polski Edwarda Sarula, do 22 metrów brakuje teraz tylko pięciu centymetrów. Raz bił Amerykanów, raz Amerykanie bili jego, ale przed Berlinem był od nich mocniejszy.

Jeśli sława zmienia, to Tomasza Majewskiego zmieniła niewiele. Sam przyznaje, że sukces w Pekinie dał mu tylko trochę więcej pewności siebie, załatwił dobrego sponsora, przyciągnął zainteresowanie ludzi w miejscach publicznych, ale takie, z którym da się żyć. Może ludzie nie mają śmiałości podejść i prosić o autograf mężczyznę o wzroście 204 cm i wadze 140 kg. Po uroczystej gali najlepszych lekkoatletów świata w Monako został mu elegancki smoking szyty na miarę. Telewizje upomniały się o głos mistrza kilka razy, gazety pytały i fotografowały znacznie częściej.

Przyznawać się do Majewskiego zaczął Ciechanów (bo tu się uczył) i Pułtusk, bo tam z rodzinnej wioski bliżej. Dzielnicowa ursynowska gazeta pisze: nasz sąsiad. Nasielsk, w którym się urodził, też ma swoje prawa, ale sam kulomiot powtarza, że ojcowiznę ma w Słończewie. Kilkadziesiąt numerów rozproszonych koło drogi. Remiza w sąsiedniej wsi. 65 km od stolicy w linii prostej.

Gospodarstwem zajmują się ojciec Tadeusz i młodszy brat Michał. Mama, pani Anna, przeżyła najazd kilku reporterów telewizyjnych, więc mimo skrępowania nauczyła się mówić o najsławniejszym z trójki dzieci – że skromny, pracowity, zawsze dużo czytał i słuchał muzyki. Skaza w tym pięknym obrazku jest niewielka. – Nie miał zainteresowania do maszyn, nie jest złotą rączką – mówiła. – Ale serce ma złote – zaraz dodawała.

Poza tym jest, jak było: ten sam trener Henryk Olszewski (szef szkolenia PZLA), ta sama wiara w szczęśliwą bandamkę na włosach, ten sam program treningów (w tym roku wzbogacony o wyjazd do ośrodka szkolenia w USA), wciąż zamiłowanie do kufla piwa po pracy, tylko teraz może trochę częściej pije to piwo z amerykańskimi kolegami z rzutni. Dziewczyna też ta sama, Ania.

W niewielu wolnych chwilach patrzy w gwiazdy przez teleskop, który dostał od zachwyconego olimpijskim złotem sponsora. Liczy gwiazdy. Pieniądze za olimpijskie złoto wpłacił na konto, dom zbuduje, jak przyjdzie czas, prawo jazdy też zrobi, kiedy będzie miał dłuższą przerwę między wyjazdami. – Myślę, że wychowaliśmy go na dobrego człowieka – mówi pan Tadeusz.

Syn o pchaniu kulą też nie zmienił zdania. – To tak naprawdę nudne zajęcie, budowanie siły i dążenie do perfekcji ruchu, wciąż to samo. Liczy się ciężka praca, nic innego. I nie ma gwarancji, że coś z tego wyjdzie. Na szczęście trzeci rok dopisuje zdrowie, więc mogę robić coraz więcej – twierdzi.

Przyciskany przez dziennikarzy mówi, tak jak wszyscy oczekują, że chce tego złota w Berlinie, że będzie wojna polsko-amerykańska, że rzucić trzeba będzie dalej niż na igrzyskach. Motto jego trzeciego startu w mistrzostwach świata może być takie: – Jak się raz słuchało hymnu na podium, to chce się jeszcze.

Finał pchnięcia kulą mężczyzn 15 sierpnia, godz. 20.15

[srodtytul]Jazda kolejką górską[/srodtytul]

W tyczce od wielu lat jest tak samo. Najpierw Jelena Isinbajewa, niezwykła gimnastyczka z Wołgogradu przerobiona na niedościgłą mistrzynię lotów nad poprzeczką, potem reszta. Wśród tych, które odważyły się kiedyś mówić, że dogonią Rosjankę, jest Anna Rogowska, dziewczyna z Sopotu.

Były czasy, że opowiadała, jak na treningu przeskakiwała 5 metrów, tylko zamiast poprzeczki trener rozciągał między słupkami gumę. Były chwile, że w te zapowiedzi chciało się wierzyć. Los chciał inaczej. Między wzloty wkładał kontuzje, między starty w wielkich zawodach i rekordy kraju wtrącał załamania. Parę tygodni temu w Londynie znów wróciła nadzieja. Rogowska wygrała z Isinbajewą. Niby wysokość nie była rekordowa, niby to Rosjanka straciła na chwilę pewność siebie, ale cały świat widział – gwiazda przegrała z Polką.

Rogowska wierzy w przypadek. Została lekkoatletką pewnie dlatego, że miała płaskostopie i w drugiej klasie podstawówki poszła na zajęcia korekcyjne. Spodobała się pani prowadzącej ćwiczenia, która zapamiętała ruchliwą dziewczynkę. Parę lat później zaprowadziła ją na treningi płotkarek w sopockim klubie MTS Junior.

Sportu w domu nie było. Tata – konserwator w przedszkolu, mama pracowała na poczcie, starszy brat został kucharzem. Ania biegała na 100 m ppł. bardziej dla zabawy i dla koleżanek. Pierwszy skok – 2,40 na różowej tyczce. Rzadko brała ją do ręki, na początku tylko wtedy, gdy trzeba było zdobyć punkty dla klubu, a ona, nawet bez techniki, tylko dzięki szybkości przeskakiwała 2,60.

Prawdziwą tyczkarkę zobaczył w niej Edward Szymczak i mówił, żeby zajęła się na poważnie tylko tą konkurencją, że ma talent. Uwierzyła i od razu zabolało. Braki techniczne chciała nadrobić szybko, a to oznaczało setki skoków do piaskownicy i poważną kontuzję kręgosłupa. Chciała zrezygnować, ale pomógł Jacek Torliński, dziś mąż, wtedy młody, ambitny trener, który zaczynał pracę w Sopocie.

Takie pary to w sporcie żadna nowina, ale wtedy trochę się dziwiono, że człowiek bez wielkiego doświadczenia zostaje trenerem dziewczyny z talentem. Anna mówiła wątpiącym: – Wybrałam go, bo tak jak ja poświęcał skokom całe serce, ma pasję, to było jego życie. No i wierzył we mnie. Zawsze.

Jej kariera toczyła się jak wagonik kolejki górskiej w parku rozrywki. Były gwałtowne przyspieszenia, od 4,45 do 4,70 i brązowego medalu olimpijskiego w Atenach po rekord Polski (4,83), medale halowych mistrzostw świata i Europy, było jeszcze ostrzejsze hamowanie na kontuzjach. Ich lista straszy: przewlekłe stany zapalne stawu skokowego, przewlekłe zapalenie kaletki ścięgna Achillesa, kręgozmyk, szycie łuku brwiowego, przeciążeniowe bóle łokci i nadgarstków, zrywająca się skóra na dłoniach.

Po Pekinie, gdzie niczego nie zwojowała, znów były trudne rozmowy z mężem i sobą. I znów decyzja, że trzeba walczyć dalej. Los się uśmiecha: została wreszcie mistrzynią Polski, znów próbowała poprawić własny rekord, wreszcie nic jej nie boli. No i wygrała z Isinbajewą.

Finał skoku o tyczce kobiet 17 sierpnia, godz. 18.45

[srodtytul]Droga za szpitalem[/srodtytul]

W Rawiczu najbardziej kochają żużel. Kolejarz startuje w drugiej lidze, ale miłość to miłość. Chętnych do jazdy motocyklem jest wielu, tyle że motocykli nie starcza. Ojciec Anity Włodarczyk też uwielbia zapach metanolu, ale lokalni jeźdźcy nie rozpalają jego wyobraźni, woli Unię Leszno i za nią podróżuje po Polsce.

Na użytek własny i rodziny przyciągnął jednak dla Rawicza ekologiczną wersję żużla: na rowerach. Dyscyplina nazywa się speedrower. Tor ma od 50 do 80 metrów, cztery okrążenia, startuje czwórka jeźdźców w kaskach, rower nie ma hamulców, ma natomiast wygiętą dużą kierownicę. Pomysł przyszedł z Wielkiej Brytanii. Gdy zaczynali w Polsce, jeździło się najczęściej na składakach Wigry, teraz jest znacznie lepiej. Andrzej Włodarczyk to prezes klubu Pavart Rawicz. W 1994 roku przy ulicy Spokojnej powstał odpowiedni tor, a dziś urządza się na nim mistrzostwa Europy i świata.

Mama Anity, pani Maria, też lubi sport, kiedyś trochę biegała. Pan Andrzej uważa, że córka miała talent do jazdy w kółko rowerem. Prześcigała starszych chłopaków, czasem się przewracała (blizna na kolanie jest duża), zdobywała puchary, na lalki nie patrzyła. Była w drużynie, która zdobyła drużynowe mistrzostwo Europy juniorów.

Speedrower to jednak sport dla chłopaków, dziewczyna nie wyjedzie na szybkim dwukołowcu w daleki świat, tak jak starszy brat Kamil, który amatorsko startuje nawet w Anglii. Anita zsiadła z roweru w 2001 roku. Miała 16 lat i dużo siły w nogach. Poszła na stadion lekkoatletyczny klubu Kadet Rawicz. Najbardziej spodobało się jej pchnięcie kulą. Trener Bogusław Jusiak popatrzył, uznał, że kula do niedobry wybór, lepszy będzie dysk.

Rzucała tym dyskiem kilka lat za szpitalem w Rawiczu. Raz dysk trafił w auto, na szczęście stojące. Trzeba też było uważać na skrzynki gazowe. Na tej samej drodze dwa lata później trener Jusiak zaczął uczyć ją rzutu młotem. Trochę poćwiczyła, pojechała na mistrzostwa Polski juniorów, w dysku była ósma. Lepiej jej poszło na festynie w Rawiczu. W rzucie 35-kilogramową beczką piwa 18-letnia dziewczyna pokonała wszystkich wielkich i spragnionych mężczyzn.

Gdy została studentką AWF Poznań, zobaczył ją trener Czesław Cybulski, ten sam, który doprowadził Szymona Ziółkowskiego do złota olimpijskiego w Sydney. Rozmowa ponoć była krótka. – Chcesz pracować jak nigdy w życiu i jeździć na igrzyska? – spytał. – Wchodzę w to – odpowiedziała.

Siły Anicie nigdy nie brakowało, potrafi przysiadać ze sztangą ważącą 220 kg, potrafi wrzucić jedną ręką ciężką walizę na półkę w pociągu – zawsze ją bawi, gdy grzeczny współpasażer proponuje wcześniej pomoc.

Cybulski uważa, że technika jest ważniejsza. Pod jego okiem w ciągu czterech lat Włodarczyk poprawiła swój rekord życiowy o ponad 20 metrów, chociaż musieli trenować pod poznańskim mostem św. Rocha. Brakowało pieniędzy, bo ze stypendium 450 zł trudno było żyć. W 2008 roku zaczęła rzucać regularnie ponad 70 m. W sierpniu pojechała na igrzyska w Pekinie, była szósta. We wrześniu dostała pierwsze stypendium olimpijskie.

W tym roku w kilka miesięcy do rekordu życiowego dodała kolejne 4 metry, z Kamilą Skolimowską wygrała już na igrzyskach. Gdy Kamili zabrakło, już wiedziano, że ją zastąpi. Trzy tygodnie przed mistrzostwami w Berlinie zerwała z Cybulskim. Wszyscy wiedzą, że 74-letni trener ma ostry język, ale że ona, uważana nie bez racji za ciepłą, skromną i uległą dziewczynę, powie wtedy – to koniec, nie chciano wierzyć.

Sama przyznała, że zdziwił ją własny upór. Parę dni później poprawiła rekord Polski Skolimowskiej, prowadzi na listach światowych, do rekordu świata pozostało jej 60 cm. Ma trenera awaryjnego Grzegorza Nowaka, nie wie, co będzie dalej. Nie chce o tym myśleć, bo teraz najważniejszy jest start w Berlinie.

Finał rzutu młotem kobiet 22 sierpnia, godz. 19.30.

[srodtytul]Mistrz z metra[/srodtytul]

Rok po złocie igrzysk mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski wciąż jeździ na treningi z warszawskiego Ursynowa na Bielany metrem i czyta literaturę fantasy. Ten rok miał dobry – poprawił rekord Polski Edwarda Sarula, do 22 metrów brakuje teraz tylko pięciu centymetrów. Raz bił Amerykanów, raz Amerykanie bili jego, ale przed Berlinem był od nich mocniejszy.

Pozostało 96% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy