[srodtytul]Mistrz z metra[/srodtytul]
Rok po złocie igrzysk mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski wciąż jeździ na treningi z warszawskiego Ursynowa na Bielany metrem i czyta literaturę fantasy. Ten rok miał dobry – poprawił rekord Polski Edwarda Sarula, do 22 metrów brakuje teraz tylko pięciu centymetrów. Raz bił Amerykanów, raz Amerykanie bili jego, ale przed Berlinem był od nich mocniejszy.
Jeśli sława zmienia, to Tomasza Majewskiego zmieniła niewiele. Sam przyznaje, że sukces w Pekinie dał mu tylko trochę więcej pewności siebie, załatwił dobrego sponsora, przyciągnął zainteresowanie ludzi w miejscach publicznych, ale takie, z którym da się żyć. Może ludzie nie mają śmiałości podejść i prosić o autograf mężczyznę o wzroście 204 cm i wadze 140 kg. Po uroczystej gali najlepszych lekkoatletów świata w Monako został mu elegancki smoking szyty na miarę. Telewizje upomniały się o głos mistrza kilka razy, gazety pytały i fotografowały znacznie częściej.
Przyznawać się do Majewskiego zaczął Ciechanów (bo tu się uczył) i Pułtusk, bo tam z rodzinnej wioski bliżej. Dzielnicowa ursynowska gazeta pisze: nasz sąsiad. Nasielsk, w którym się urodził, też ma swoje prawa, ale sam kulomiot powtarza, że ojcowiznę ma w Słończewie. Kilkadziesiąt numerów rozproszonych koło drogi. Remiza w sąsiedniej wsi. 65 km od stolicy w linii prostej.
Gospodarstwem zajmują się ojciec Tadeusz i młodszy brat Michał. Mama, pani Anna, przeżyła najazd kilku reporterów telewizyjnych, więc mimo skrępowania nauczyła się mówić o najsławniejszym z trójki dzieci – że skromny, pracowity, zawsze dużo czytał i słuchał muzyki. Skaza w tym pięknym obrazku jest niewielka. – Nie miał zainteresowania do maszyn, nie jest złotą rączką – mówiła. – Ale serce ma złote – zaraz dodawała.