Po pierwsze, na bieżąco księgi nam się nie domykają – w tym i przyszłym roku w polskich finansach pojawi się dziura odpowiadająca 7 – 8 proc. PKB, co jest wielkością z lekka zatrważającą. Ponadto coraz mocniej ciąży nam potężny worek zadłużenia. Znajdujemy sie tak blisko niebezpiecznej granicy 55 proc. relacji długu publicznego do PKB, że wystarczy jakikolwiek zły zbieg okoliczności – ot, choćby gwałtowne osłabienie złotego w ostatnich dniach roku – by granica ta została przekroczona.
No i wreszcie społeczeństwo w swej większości wydaje się specjalnie nie przejmować tymi problemami. W oporze przeciw ewentualnym działaniom oszczędnościowym mogą je zresztą podtrzymywać przykłady z zachodniej Europy – rządy proponują reformy, a Francuzi, Hiszpanie czy Grecy wychodzą na ulicę i mówią: „nie ma mowy!”.
W odniesieniu do finansów publicznych polskie społeczeństwo w ogóle zachowuje się w sposób nieco schizofreniczny: w większości jest niezadowolone z funkcjonowania państwa i chciałoby ograniczenia jego roli (co wyraża niesłabnącym poparciem dla idei obniżki podatków i powszechnym przyzwoleniem na ucieczkę w szarą strefę), a jednocześnie nie ma nic przeciwko temu, że każda grupa zazdrośnie strzeże wyszarpanych w przeszłości przywilejów – zazwyczaj trudnych do uzasadnienia.
Co w takiej sytuacji robi minister finansów? No cóż, przede wszystkim używa nieco naciąganego (choć nie pozbawionego całkiem racji) argumentu, że nasza sytuacja jest lepsza niż w innych krajach. Po drugie, dokonuje delikatnych, niemal kosmetycznych oszczędności i umiarkowanych podwyżek podatków po to, by w tym roku jakoś prześlizgnąć się poniżej niebezpiecznej granicy zadłużenia. Po trzecie, przygotowuje awaryjne plany dalszych podwyżek podatków na wypadek, gdyby się jednak nie udało. No i po czwarte, puszcza lekko oko do uczestników rynków finansowych, przekonując ich, że absurdem jest oczekiwanie na drastyczne, niepopularne działania kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi.
To wszystko w sumie prawda, żadna katastrofa nie czai się jeszcze za rogiem. Ale nawet jeśli wszyscy – z agencjami ratingowymi na czele – zgodzimy się, że z poważniejszymi reformami można od biedy nieco poczekać, nie stanowi to alibi dla całkowitej bierności.