Na początku – jak w każdym podręczniku historii – była Grecja. Jeszcze rok temu agencje ratingowe dawały jej ocenę „A”, co oznaczało: kupujcie śmiało greckie obligacje, wasze oszczędności będą całkowicie bezpieczne. Ateny były chronione przed kłopotami magiczną tarczą, bo należały do strefy euro. A w strefie euro mogło wprawdzie dochodzić do recesji i kryzysów, ale na pewno nie mogło dojść do bankructwa żadnego kraju.
Tak przynajmniej sądzono do roku 2010. Wtedy okazało się, że grecki deficyt budżetowy jest w rzeczywistości o połowę większy, niż twierdził rząd. Niby nic nowego – wszyscy przecież pamiętali, że Grecja dostała się do strefy euro, kłamiąc o wysokości swojego deficytu.
Ale teraz działo się to w samym środku światowego kryzysu finansowego, a Ateny biły również unijne rekordy zadłużenia. Relacja długu publicznego do PKB (którą również starano się ukryć, stosując różne księgowe sztuczki) sięgała 127 proc. Co gorsza, niemili Niemcy natychmiast wszem i wobec oznajmili, że nic im nie wiadomo o tym, by gwarantowali długi innych krajów strefy euro. Wybuchła panika, rating Grecji spadł, stopy procentowe podwoiły się, kraj stanął na skraju załamania. A uchroniła go od niego tylko niechętnie udzielona pomoc finansowa pozostałych krajów strefy euro.
Po Grecji przyszła kolej na Irlandię. Kraj znacznie zamożniejszy i mniej zadłużony, ale za to zrujnowany przez gigantyczną pomoc, jakiej musiał udzielić swoim bankom. Deficyt budżetowy rzędu 32 proc. PKB? Cóż, po smutnych doświadczeniach z Grecją to musiało postawić Dublin w pierwszym rzędzie kandydatów do bankructwa.
Irlandię uratowano unijną pomocą, ale następna w kolejce jest Portugalia. Zadłużona, gnębiona deficytem i recesją. Jeśli również Portugalia zwróci się o pomoc, wywoła to zapewne obawy, że następną ofiarą będzie Hiszpania, głównie ze względu na gigantyczne zadłużenie sektora prywatnego. Upadek jednej kostki domina pociągnie za sobą kolejną.