Rewolucja nie ominęła języka. Tylko ignoranci mówią jeszcze „kawa z mlekiem” na coś, co znawcy nazywają cafe latte. Makaronu nikt już nie śmie nazwać inaczej niż pasta.
[i]Joanna Bojańczyk[/i]
[srodtytul]Torba określa byt[/srodtytul]
Na piękną torbę żadna kobieta nie jest za stara, za brzydka ani za gruba. Najwyżej może być na nią za biedna. W ostatniej dekadzie torby luksusowych marek stały się obsesją kobiet i najważniejszą oznaką statusu. Prada, Hermes, Louis Vuitton, Chanel, Marni, Bottega Veneta, Mulberry, Balenciaga, Chloe... Fanki rozpoznają od razu ich modele i identyfikują rok, w którym je wypuszczono. Domy mody zatrudniają projektantów tylko od toreb. Dla tych, dla których wydatek 6 tysięcy złotych pozostaje w sferze marzeń, powstają wypożyczalnie tych luksusów, też nietanie. Dla reszty kopie, inspiracje albo po prostu... lekceważenie tego snobizmu.
Zaczęło się od plecaczka Prady, który projektantka uszyła z nylonu na spadochrony wykończonego skórą. Kosztował 450 dolarów i stał się ikonicznym produktem Prady oraz najczęściej podrabianą torbą świata. Gucci zawdzięcza wyjście z zapaści finansowej właśnie kaletnictwu. Produkcja 2,5 miliona toreb rocznie jest tam całkowicie skomputeryzowana. Wiele firm z wyższej półki nie przyznaje się, że ich torby są szyte w Chinach.
[i] Joanna Bojańczyk[/i]
[srodtytul]Życie na krechę [/srodtytul]
Kredyt już oswoiliśmy. Pożyczanie pieniędzy z banku stało się czymś normalnym, elementem codziennego życia. 14 lat temu Polacy mieli do spłacenia kredyty o wartości 20 mld zł; w listopadzie 2010 r. kwota ta była ponad 22 razy większa i wynosiła 465,8 mld zł.
Bankowcy stopniowo uczyli nas, jak je polubić, jak się ich nie bać. Zaczęli od pożyczek gotówkowych. W latach
90. XX w. popularne były kredyty na święta. Przed Bożym Narodzeniem w placówkach bankowych wręcz ustawiały się kolejki. Jednak żeby zobaczyć prawdziwy boom kredytowy, musieliśmy poczekać blisko dziesięć lat. Banki w połowie pierwszej dekady tego wieku masowo reklamowały kredyty, upraszczały procedury do tego stopnia, że nie bały się udzielać kredytów na dowód. Nie trzeba było poręczycieli (tak jak w ubiegłym stuleciu) ani zaświadczeń z pracy. Pieniądze można było dostać tego samego dnia.
To, jak polubiliśmy kredyty, pokazał ostatni kryzys. Tysiące osób nie było w stanie spłacać swoich zobowiązań, bo pożyczyło od banków stanowczo za dużo. Żeby spłacić jeden kredyt, zaciągano drugi, większy. W 2009 r. okazało się, że rekordziści mają ich po dziesięć i więcej, a suma rat znacząco przewyższa ich miesięczne dochody.
Nie boimy się pożyczać od banków na telewizor, wesele czy chrzest. Zaciągamy potężne kredyty na zakup mieszkania i tym samym wiążemy się z jednym bankiem na dziesiątki lat. 14 lat temu wartość kredytów mieszkaniowych ledwo przekraczała 1 mld zł. Pod koniec zeszłego roku wyniosła
260 mld zł. Kredyt mieszkaniowy ma 1,5 mln polskich rodzin. Średnia jego wartość rośnie z roku na rok. W 2003 r. wynosiła 81 tys. zł, w 2010 r. 204 tys. zł.
[i] Eliza Więcław[/i]
[srodtytul]Więcej gwiazdek pod palmami[/srodtytul]
Większość gości w śródziemnomorskich hotelach bez sprzeciwu popija do kolacji zwykłą wodę z kranu. Dla polskiego turysty to kamień obrazy. Wymaga co najmniej piwa. Na obcym gruncie twardo bronimy swej godności. – Wielu naszych turystów ma też skłonność do okazywania „pańskości” wobec personelu hotelowego. I niewiele się w tej dziedzinie poprawiło w ciągu ostatniej dekady – przyznaje Józef Ratajski, wiceprezes Polskiej Izby Turystyki, i dodaje – Wyróżniamy się wśród innych. To przykre połączenie poczucia wyższości i „uraźliwości” skrywa kompleksy, do których mamy coraz mniej powodów. W połowie lat 90. polscy turyści jeździli za granicę starymi autobusami do tanich hoteli, a do szczęścia wystarczały im ciepłe morze i palmy. Dziś na wakacje do Włoch, Grecji czy Hiszpanii latają samolotami i stać ich na hotele cztero- lub pięciogwiazdkowe. Hotele niższych kategorii znikają nawet z katalogów biur podróży nastawiających się na mniej zamożnych klientów. W 2005 r. przeciętny polski turysta, według Instytutu Turystyki, wydawał za granicą tylko 110 zł dziennie, w 2009 r. – już 200 zł.
Po słońce i wrażenia wyprawiamy się coraz dalej. Samoloty czarterowe latają dziś z Polski m.in. do Kenii i na Sri Lankę. Od połowy dekady furorę robią kurorty nad Morzem Czerwonym. Co roku spędza tam wakacje ćwierć miliona Polaków. Wielu wędkarzy co roku łowi ryby w Skandynawii. W prowincji Trentino we włoskich Dolomitach Polacy to druga, po Włochach, nacja narciarzy. U wybrzeży Chorwacji pływa w sezonie jednocześnie ok. 100 jachtów z polskimi załogami.
Wszystkie te fakty mogłyby być powodem do satysfakcji, gdyby nie to, że na zagraniczne wakacje wyjeżdża, jak wynika z badań IT, tylko 16 – 17 proc. Polaków (ok. 50 proc. osób z wyższym wykształceniem). Liczba wyjazdów turystycznych w porównaniu z początkiem dekady nie zwiększyła się, lecz spadła.
Rekord padł w 2000 r., kiedy odnotowano 9,6 mln wyjazdów. W 2009 r. było to tylko 6,3 mln, w roku ubiegłym, według szacunków – 6,8 mln. I na przełom się nie zanosi.
[i] Grzegorz Łyś [/i]
[srodtytul]Galerie pogrążają śródmieścia [/srodtytul]
Masochistyczny wątek” – napisał jeden z internautów o dyskusji na temat polskich galerii handlowych prowadzonej na forum SkyscraperCity. „Odnaleziona przyjemność” reklamuje się galeria warszawska. Wielkie centra handlowo-rozrywkowe u jednych wywołują dreszcz przerażenia, u innych deszcz endorfin.
Jest ich w Polsce 390 (z powierzchnią najmu powyżej 5000 m. kw., wg danych Polskiej Rady Centrów Handlowych). Największe mają 300 najemców i całkowitą powierzchnię prawie 30 ha. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zdominowały handel w większych polskich miastach, odbierając klientów mniejszym sklepom i pogrążając śródmieścia. To galeriom zawdzięczamy fakt, że ulice i place koło naszych domów zamieniły się w ciągi apteczno-bankowe przetykane punktami sprzedaży używanych ubrań.
Poza godnymi odnotowania wyjątkami jak łódzka Manufaktura, poznański Stary Browar czy wrocławska Renoma, której SARP przyznał niedawno tytuł Budynku Roku, architektura przeciętnej galerii to kicz plus funkcjonalizm, dużo szkła, ale wewnątrz, najlepiej żadnych okien, by miasto nie odwracało uwagi od zakupów. W jednej kusi klientów szklany dach w formie bąbli, w innej strzelające pod niebo fontanny. Społeczne wymiary zjawiska doczekały się już krytyki w filmie o nastoletnich prostytutkach „Galerianki”.
Obecność dużych centrów handlowych wydaje się zrozumiała na peryferiach. Gorzej, gdy estetyczny skandal wydarza się w samym centrum – przy dworcu centralnym w Warszawie czy głównym w Krakowie. Sytuacja jest wyjątkowo kuriozalna w przypadku dworca w Katowicach. Mimo sprzeciwu całego środowiska śląskich architektów i urbanistów, by zrobić miejsce pod nową galerię, burzone jest właśnie wybitne dzieło polskiego modernizmu.
[i]Maja Mozga-Górecka[/i]
[srodtytul]Książka za kierownicą[/srodtytul]
Kto by przewidział, jeszcze dekadę temu, że książki będą czytane na głos i słuchane na potęgę. Lekturom wydawanym w formie audiobooków nie towarzyszą szeleszczące kartki, ale słuchawki na uszach. Są dla dzieci i dla dorosłych. Wszyscy je kupujemy. W 2009 r. wydaliśmy na audiobooki prawie 20 mln zł. Wartość tego rynku tylko w 2008 r. wzrosła o 66,3 proc.
Obok audiobooków szturmują rynek e-booki. Według PricewaterhouseCoopers polski rynek e-booków będzie w 2011 roku wart już nawet 3 mln dol. By jednak czytać e-booki, potrzebujemy czytników elektronicznych. Obok laptopów pojawiły się iPhony, a także iPad. Ciągle są jednak drogie i nie do końca wygodne (małe ekrany), więc e-booki nie zagrażają na razie tradycyjnym książkom. Nie wiadomo też, ile dokładnie Polaków je czyta. Przeprowadzono natomiast badania w sprawie używania audiobooków (na zlecenie NetPress Digital na próbie ponad 4 tys. osób reprezentatywnej dla Polski).
Wynika z nich, że codziennie lub prawie codziennie książek słucha 18 proc. z nas, raz w tygodniu –14 proc., a raz w miesiącu –17 proc. Najczęściej słuchamy książek w domu (65 proc.), w drodze do pracy (35 proc.) i w podróży (tak robi 27 proc. Polaków). Najczęściej używanym do odsłuchiwania sprzętem są odtwarzacze mp3, z których korzysta ponad połowa słuchających książki.
W kwestii audiobooków nawet ich przeciwnicy skapitulowali. Przecież to takie wygodne i szlachetne: słuchać książki w podróży, na spacerze z psem, zamiast radia w samochodzie...
[i] Monika Janusz-Lorkowska[/i]
[srodtytul]Tańczyć każdy może[/srodtytul]
Przyjdź do nas. Zobaczysz, jak mogą kogoś oczarować twoje ręce. Przekonasz się, jak piękne są twoje biodra. Nauczysz się, jak wiele można ukazać jednym ruchem dłoni”. Tak kusi w reklamie szkoły Riviera instruktorka tańca arabskiego Jaśmina Mazloum. Kusi skutecznie, bo chętnych do nauki tańca z roku na rok przybywa.
Prawdopodobnie nie ma dziś w Polsce miasta, w którym nie funkcjonowałaby jakaś szkoła tańca. Ile ich jest dokładnie, nie wiadomo, bo GUS nie wyodrębnia szkół tańca spośród szkół językowych, klubów fitness itp. działalności gospodarczej. Ale już sam Internet pokazuje ich w polskich wyszukiwarkach tysiące.
Dekadę temu nie cieszyły się popularnością. Sami założyciele szkół i instruktorzy tańca twierdzą, że ten romantyczny sport spopularyzowany został w Polsce przez programy telewizyjne i filmowe hity – „Moulin Rouge” z Nicole Kidman, „Step Up” Anny Flechter czy „Zatańcz ze mną” z Richardem Gere’em.
– Każdy sukces takiego filmu w kinie przekłada się na nasz sukces – mówił „Rz” Zbigniew Zasada, właściciel wrocławskiej szkoły Just, odznaczony Krzyżem Zasługi za działalność w propagowaniu tańca. – Ale najwięcej dobrego zrobił w tej dziedzinie program „Taniec z gwiazdami” – dodaje. – Sprawił, że do łask wrócił taniec towarzyski. Zmienił podejście ludzi do tej dyscypliny. Teraz widzą, jak wiele trzeba włożyć wysiłku w piękne tańczenie. Program rozrywkowy „Taniec z gwiazdami” (na licencji BBC) nadawany jest od 2005 roku. Finały ogląda nawet 8 milionów ludzi. Nie wiadomo, ilu z nich ruszyło na kursy. Ciekawe też, czy na parkietach zaroi się od zdyscyplinowanych par i czy zdominują je soliści pląsający bezładnie i duety o nieskoordynowanych ruchach.
[i]Monika Janusz-Lorkowska[/i]
[srodtytul]Coach dla wszystkich, proszę[/srodtytul]
Mieć swojego coacha jest bardzo na czasie. Bardziej niż terapeutę. Zwłaszcza w kręgach biznesowych i artystycznych. Na Goldenline.pl dla osób zainteresowanych rozwijaniem kariery i nawiązywaniem kontaktów biznesowych jest nawet grupa dyskusyjna pod nazwą „Mój prywatny coach poradził mi…” (co jest zresztą sprzeczne z ideą coachingu – coach nigdy nie doradza).
Każdy może mieć swojego coacha i niestety każdy coachem może zostać. „Niestety” dla klientów, masowo z tego typu usług korzystających, zwłaszcza tych, którzy mylą coacha z terapeutą. W Polsce, aby wykonywać zawód coacha i prowadzić sesje, niepotrzebne są żadne uprawnienia ani certyfikaty, choć niektórzy je mają.
Czym coaching jest? Trudno o jedyną definicję. Dzisiejsze rozumienie tego pojęcia sformułował Tim Gallwey – w swojej książce „The Inner Game of Tennis” przedstawił pogląd, że najlepszym sposobem pomocy w osiąganiu sukcesu jest zadawanie graczowi odpowiednich pytań, które ułatwią mu korzystanie z własnych doświadczeń, by osiągać sukcesy. Dziś coaching nie ogranicza się do sportu – można odbywać treningi z potrzeb zawodowych i w ramach rozwoju osobistego.
W coachingu biznesowym zazwyczaj stosuje się model GROW: goals (cele – określ je), reality (rzeczywistość – zbadaj ją), options (możliwości – określ je), what next (działanie – podejmij je). Coach nie daje gotowych rozwiązań ani nie ocenia wyborów osoby, którą „kołczuje”. Nie jest psychologiem ani doradcą, choć psycholog lub doradca może zostać coachem. Pomaga znaleźć odpowiedzi na pytania, które pozwolą podjąć najlepszą decyzję. Klient decyduje, kiedy zakończyć treningi, bo coaching zakłada, że wszystkie odpowiedzi są w nas i my sami najlepiej wiemy, co i kiedy jest dla nas dobre.
[i] Renata Mazurowska[/i]
[srodtytul]Getta na własne życzenie[/srodtytul]
Tu nikt nie kradnie przestrzeni, by mieć iluzję bezpieczeństwa" – tak Pablopavo, warszawski muzyk reggae, opowiada w piosence swój sen o lepszej Polsce. Zjawisko grodzonych osiedli przywędrowało do nas w końcu lat 90., ale to w pierwszej dekadzie XXI wieku przybrało naprawdę potężne rozmiary i zmieniło polskie miasta. Ograniczeniu uległa przestrzeń publiczna, wielkie obszary (rekordziści to np. Marina Mokotów – 32 ha) z prywatnymi drogami, zielenią, placami zabaw zamknięto dla zwykłego przechodnia. Wyizolowane enklawy obwarowane murem, płotem, wałami ziemnymi, strzeżone przez kamery, domofony i umundurowanych strażników stały się znakiem społecznej segregacji.
Przez socjologów i urbanistów nazywane gettami dla bogatych, swoim mieszkańcom dawały prestiż, ucieczkę od brudu czy chamstwa, poczucie bycia wśród „swoich”, a przede wszystkim bezpieczeństwa i ładu, którego w ich odczuciu nie zapewniało państwo.Badacze zjawiska, jak prof. Bohdan Jałowiecki czy dr Jacek Gądecki, pisali o kształtowaniu się mentalności ludzi getta żyjących w strachu przed „obcymi”. Zwracali uwagę, że w przypadku Polaków dobrowolne zamykanie się w osiedlach przybiera formy nieuzasadnione rzeczywistym zagrożeniem. Pomysł importowano z Ameryki, z miast o wskaźnikach przestępczości dużo wyższych niż w Polsce. Według CBOS 80 proc. Polaków czuje się bezpiecznie w swoim otoczeniu.
Podkreślano, że bezpieczeństwo takich osiedli jest iluzoryczne. Prawdziwe daje zintegrowana lokalna społeczność, której w grodzonych osiedlach nie ma kto tworzyć. Szczególnie teraz, gdy wiele mieszkań projektowanych podczas koniunktury od miesięcy stoi pustych.
W samej Warszawie liczbę strzeżonych osiedli szacuje się na 400. Wydział Polityki Przestrzennej Urzędu Miasta żadnych zbiorczych obliczeń nie prowadzi.
[i]Maja Mozga-Górecka[/i]
[srodtytul]Joga wyzwala[/srodtytul]
Jogę spopularyzowali celebryci, zwłaszcza Madonna, w latach 90. Wystarczy przejrzeć popularne gazety z ostatnich kilku lat, by stworzyć polską i światową listę gwiazd ćwiczących asany, m.in.: Jolanta Pieńkowska, Kora, Joanna Brodzik, Tomasz Stańko, Kasia Kowalska, Mateusz Kusznierewicz, John Porter, psycholodzy Jacek Santorski i Wojciech Eichelberger, pianista Witold Małcużyński.
Na świecie z zamiłowania do praktykowania jogi słynie Sting, ale także Tina Turner, Gwyneth Paltrow, Meg Ryan, Cameron Diaz, Stella McCartney czy Jodie Foster. Wielki skrzypek i dyrygent Yehudi Menuhin powiedział o jodze: „Jest to idealna technika zapobiegająca fizycznym i psychicznym chorobom, rozwijająca poczucie niezależności i zaufania do siebie, wypracowująca spokojny oddech, zrównoważony umysł i nieugiętą wolę”.
Dziś jogę ćwiczą wszyscy, od czterech lat popularne latem są cykle spotkań w ośmiu miastach w Polsce (Warszawie, Krakowie, Łodzi, Katowicach, Toruniu, Bydgoszczy, Olsztynie i Wrocławiu) pod wspólną nazwą „Joga w parku”. Przez dwa letnie miesiące co weekend tłumy osób z karimatami w rękach zmierzają w kierunku miejskich parków, by uczestniczyć w bezpłatnych zajęciach na świeżym powietrzu.
Czym jest joga? Istnieje wiele definicji i szkół. Wyrosła z praktyki religijnej. Odpowiedni trening ciała i przestrzeganie zasad etycznych mają być warunkiem wyzwolenia się z koła wcieleń. W cywilizacji zachodniej joga postrzegana jest jako zbiór ćwiczeń, które sprzyjają zdrowiu, a także harmonii ducha i ciała. W najstarszych źródłach pisanych joga pojawia się w 1000 r. p.n.e.
Zdaniem osób praktykujących ją przedłuża młodość, daje poczucie siły, rzeźbi sylwetkę, korzystnie wpływa na witalność i urodę. Szacuje się, że na całym świecie (poza Indiami) uprawia ją 200 milionów ludzi.Trudno mówić o liczbach w Polsce, gdyż nie jest w żaden sposób prawnie sklasyfikowana.
[i]Renata Mazurowska[/i]
[srodtytul]Rady Doktora Szczęście[/srodtytul]
Czy można zbadać szczęście? Okazuje się, że tak. Ma ono nawet swoje podstawowe składniki. I dbanie o nie to profilaktyka zdrowia psychicznego. Udowadnia to psychologia pozytywna.
To nowy nurt. Zaistniał w 1998 roku za sprawą profesora Martina Seligmana, psychologa pracującego obecnie na Uniwersytecie w Pensylwanii. Seligman jest autorem m.in. książek „Optymizmu można się nauczyć”, „Co możesz zmienić, a czego nie możesz” oraz „Optymistyczne dziecko”. Wszystkie poruszają kwestie osobowości, motywacji działania i, mówiąc ogólnie – zdrowia psychicznego. Martin Seligman prowadził i prowadzi badania we współpracy z Międzynarodowym Instytutem Zdrowia Psychicznego, z Instytutem Badań nad Procesami Starzenia. Karierę naukową rozpoczynał, badając tzw. ciemne strony psychologii – czyli czynniki wywołujące depresję, ciężkie choroby psychiczne. Po latach postanowił zacząć badać nieanalizowany przedtem naukowo drugi jej biegun.
Psychologia pozytywna zakłada, że można zapobiegać cierpieniu i kryzysom życiowym przez świadomy wybór dobrego życia. Profesor Ed Diener, któremu kiedyś nadano przydomek Doktor Szczęście, stwierdził, że dobre życie to takie, które lubimy i które odpowiada naszym standardom, które dobrze przeżywamy. Według Seligmana występują przynajmniej trzy jego postaci: pozytywne emocje (powinno być ich więcej niż negatywnych), zaangażowanie oraz poczucie sensu. To ostatnie jest bardzo ważne. Bo zdolność do nadawania sensu temu, co nas spotyka, zwłaszcza trudnościom czy stratom, predysponuje nas do dobrego życia.
W styczniu 2009 r. otwarto pierwszą w Polsce Katedrę Psychologii Pozytywnej. Jej kierownikiem została dr hab. Ewa Trzebińska, profesor stołecznej SWPS, autorka pozycji: „Dwa wizerunki własnej osoby. Studia nad sposobami rozumienia siebie” i „Psychologia pozytywna wobec współczesności”.
[i]Monika Janusz-Lorkowska[/i]